Historia „Błękitnej Czternastki”
XIV-ej Warszawskiej Żeńskiej Drużyny Harcerskiej

opracowała Anna Zawadzka przy pomocy Haliny Glińskiej-Sapalskiej, Ireny Pawlak, Anny Moraczewskiej,
Marii Wójcik-Chorążyny i innych
Warszawa 1986

ANEKS

Do Części II: 1-23

Do Części IV: 24-28

 

1. O Kręgu starszych dziewcząt Błękitnej Czternastki

Wspomnienie Hali Glińskiej

Skończył się wrzesień. Co dalej? Co będziemy robić? No, przecież jest Hanka. Dom jej i mieszka­
nie ocalało Pobiegłam tam - była właśnie u niej Urka. Uściski, potem mnóstwo pytań, trochę chaotyczna gadanina, ale przede wszystkim pytanie: co z dziewczętami z Czternastki? Już kilka z nich było n Hanki, o kilku wiadomo, że wyjechały, o innych nic nie wiedziałyśmy. Umówiłyśmy
się na któryś dzień…

Tym razem spotkało się już spore grono - z różnych zastępów, różnych stopni, różnych funkcji -
ale wszystko nasza Błękitna Czternastka. Znowu razem! Wkrótce znalazło się jeszcze kilka z nas. Teraz tworzyłyśmy już sporą gromadkę - było nas kilkanaście. Ledwie mieściłyśmy się w Hanki pokoju, siedziałyśmy gęściutko na jej tapczanie. Ten Hanki pokój i ona wśród nas to jeden z niewielu bardzo wyraźnych obrazów - wspomnień z tego okresu. Może dlatego, że tkwił w tym jakiś mocny emocjonalny ładunek. Potem spotykałyśmy się i w różnych innych miejscach - jak to w konspiracji - ale tych spotkań już tak dobrze nie pamiętam.

Nie było wtedy meldowania obecności, nie było rozkazu o utworzeniu kręgu, a tak zupełnie naturalnie powstał krąg starszych dziewcząt Czternastki Błękitnej. Powstał krąg i zaczął swoją pracę. A właściwie czy można powiedzieć, że zaczął? Nasze grono nie przerywało przecież pracy harcerskiej w ciągu całego okresu od lipcowego obozu w Zwierzyńcu - każda z nas we Wrześniu gdzieś pracowała, pełniła jakąś służbę. A więc po prostu zaczął się nowy etap naszej pracy.

Co robiłyśmy? Najpierw pomagałyśmy rannym żołnierzom w szpitalu Ujazdowskim, w szpitalach
na Nowowiejskiej i w Szkole Pielęgniarek. Przed nadejściem pierwszej okupacyjnej zimy zbierałyśmy ciepłą odzież dla żołnierzy w stalagach i robiłyśmy na drutach z zebranej wełny czapki i szaliki
dla dzieci. Potem pomagałyśmy w Domu ks. Baudouina, gdzie oprócz pracy społecznej odbywało
się także nasze szkolnie sanitarne (jeszcze to wewnętrzne, w obrębie drużyny), pod kierunkiem
dr Marii Śliwińskiej. Prowadziłyśmy, jak wiele innych drużyn, lekcje historii i geografii Polski dla dzieci ze szkół powszechnych, opiekowałyśmy się więźniami z Pawiaka. Robiłyśmy to naturalnie w różnych okresach i nie wszystkie - wszystko. Przechodziłyśmy szkolenie ogólnowojskowe i sani­tarne
lub łącznościowe w różnych zespołach.

Prace, które prowadziłyśmy razem, całym naszym kręgiem, to była praca samokształceniowa - bardzo poważnie i solidnie przez nas traktowana. Tematy podejmowałyśmy różne - społeczne, etyczno-moralne. Metoda pracy była taka: ustalałyśmy tematy, dostawałyśmy lekturę (często dostarczała ją Hanka), decydowałyśmy, która z nas i kiedy ma dany temat zreferować.
Po wprowadzeniu przez jedną z nas zaczynała się dyskusja. Bywały dyskusje spokojne, umiarkowane, ale bywały i bardzo gorące, bardzo namiętne, których nie sposób było zakończyć w ciągu jednego spotkania. Zagadnienia na ogół nie były ani łatwe ani błahe na przykład
te dyskutowane na podstawie książki Chałasińskiego „Pamiętniki chłopów”. Pamiętam, że nasze spotkania traktowałyśmy bardzo serio, bardzo dojrzale podchodziłyśmy do wszystkich problemów, dojrzale i gorąco.

Po jakimś czasie to nasze samokształcenie zaczęłyśmy wzbogacać chodzeniem na odbywające
się w podziemiu różnego rodzaju wykłady specjalistów, tzw. mędrców (często profesorów) z zakresu polityki (np. różne ustroje polityczne i społeczne), przemian społecznych w Polsce, filozofii i etyki, historii sztuki. Chodziłyśmy także na organizowane prywatnie koncerty muzyki poważnej - z płyt i „na żywo”. Szeroki był to wachlarz tematów, ale nas interesowało tak wiele spraw. Wydaje mi się, że miałyśmy wtedy jakieś przemożne pragnienie wzbogacania siebie wewnętrznie i stanowiło to ważną i bardzo liczącą się część naszego życia w całym okresie okupacji.

Inny rodzaj naszej pracy - to udział w Małym Sabotażu. Nie uczestniczyłyśmy w nim całym kręgiem, ale indywidualnie, na ogół przez kontakty ze znajomymi chłopcami, przeważnie z kręgu Pomarańczarni.

 

2. Zastęp „Tęczy”

a). Wspomnienie Irki Pawlak

Była połowa listopada 1939 roku, kiedy po ciężkich przeżyciach wojennych udało się nam wrócić w Zamojszczyzny, gdzie po zakończeniu obozu letniego drużyny w Zwierzyńcu, zostałyśmy z rodzinną na wakacji. Komunikacji miejskiej jeszcze w Warszawie nie było, więc po nocy spędzonej w tunelu Dworca Wschodniego jechaliśmy zatłoczoną platformą konną przez ulice puste o tej porze, straszne z wypalonymi domami. Patrzyłyśmy, czy stoją domy, w których mieszkali nasi bliscy i znajomi. Przejeżdżając przez plac Unii Lubelskiej zobaczyłyśmy z ulgą, że dom na Bagateli i mieszkanie naszej zastępowej Hali Glińskiej ocalały. Jeszcze tego samego dnia pobiegłyśmy tam z moją siostrą Halą. Hala Glińska od pierwszych dni września miała kontakt z tymi dziewczętami z naszego zastępu, które były w Warszawie i zgłosiły się do różnych służb pomocniczych.
Teraz, w ciągu paru dni, nasz zastęp Tęczy zebrał się niemal w komplecie.

Wstrząs wywołany przeżyciami Września i świadomość okupacji niemieckiej sprawiły, że my, dziewczynki trzynasto-czternastoletnie, spoważniałyśmy a garnąc się do Hali Glińskiej szukałyśmy możliwości działania. Nie miałyśmy pojęcia o podjętej przez Komendę Pogotowia Harcerek działalności podziemnej, pewnie nie wiedziałyśmy nawet o tym, że istnieje taka forma organizacji harcerek w czasie wojny. Nie przychodziło nam na myśl, że granica wieku może mieć jakieś znaczenie - byłyśmy przecież harcerkami. Dla nas wtedy wyrocznią była Hala zastępowa - i ona sprawiła,
że zaczęłyśmy prace od siebie: nauka, kształcenie światopoglądu i własnego charakteru.

Metody harcerskie, podziemna działalność w Szarych Szeregach, wszystko to zostało opowiedziane i opisane wielokrotnie. My pracowałyśmy podobnie, tylko żadne słowa nie potrafią oddać taj atmosfery‚ w której żyłyśmy i działałyśmy. Pokój Hali na Bagateli stał się naszą izbą harcerską - tam czułyśmy się u siebie i jakoś - zupełnie bez uzasadnienia - bezpiecznie. A metody pracy i nieuchwytna atmosfera wychodziły nie tylko poza ściany tego pokoju, ale przenikały do naszego życia prywatnego. Wszystko się jakoś splątało i uzupełniało, wytwarzając określony styl życia.

Po śmierci Mamy w 1940 roku, już wcześniej wyrzuceni przez Niemców z przedwojennego mieszkania, przygarnięci przez przyjaciół rodziców, mieszkaliśmy na Siennej. Cała nasza czwórka (siostry moje Hala i Musia, ja i brat Bohdan) siedziała po uszy w konspiracji. Bez rodziców, pozbawieni opieki i nadzoru, ale wolni i samodzielni, mogliśmy działać bez ograniczeń. A jednak sami sobie nałożyliśmy rygory, dyscyplinę i wyznaczyli obowiązki. Nie wiem, czy gdyby nie istniał ten pokój na Bagateli dla mnie i Hali, a inny pokój u Irki Lepalczyk (drużynowej Białej Czternastki)
dla Musi i jeszcze inna „izba-harcerska” dla Bohdana, nasze życie tak właśnie by się ułożyło.
Kiedy z perspektywy lat zastanawiam się nad tym, widzę, że w tym wielkim ogólnym nieszczęściu jakim była wojna i okupacja, i wobec osobistych tragedii, które trzeba było przeżyć, miałam jednak wielkie szczęście, że znalazłam się w takim środowisku, z takimi ludźmi.

 

b). Wspomnienie Danki Gawdzikówny

 …Ponieważ nasza zastępowa Hala była osobą rozśpiewaną, znałyśmy i śpiewały wiele piosenek harcerskich i okupacyjnych. Miało to też odbicie w naszym samokształceniu, Ja, która mam barani głosi nie powinnam mieć z muzyką nic wspólnego, dostałam zadanie opracowania życiorysów Lista i Mozarta. Siedziałam więc w Bibliotece przy ulicy Koszykowej i zagłębiałam się w tajniki życia i twórczości muzyków. Muszę zaznaczyć, że czas miałam bardzo zajęty. Rano chodziłam na tajne komplety, po południu, co drugi dzień, do szkoły drogistowskiej. Parę godzin południowych wykorzystywałam na naukę, oczywiście u koleżanek, bo gdybym chciała jechać do własnego domu poza miasto, nie starczyłoby mi czasu na nie.

…Uczyłyśmy się robić zastrzyki. W tym celu chodziłyśmy do pielęgniarki (bardzo miłej osoby o ciemnych oczach), która wkładała nam do głowy tajniki aseptyki oraz pomagała opanować zasady. robienia zastrzyków. Moje koleżanki miały praktykę w szpitalu, i ze względu na szkołę popołudniową nie miałam już na to czasu. Za to uczestniczyłam we wszystkich niedzielnych wycieczkach, szczególnie na trasie Warszawa - Otwock i wtedy też często powtarzałyśmy sobie wiadomości z ratownictwa...

 

c). Wspomnienie Baśki Skotnickiej

…Praca polegała m.in. na przenoszeniu wiadomości lub paczek. Pamiętam, że miałam coś zanieść
na Bielany i na placu Wilsona (dzik plac Komuny Paryskiej) wpadłam w łapankę. Na wpół żywa wysiadłam z tramwaju, przeżegnałam się w duchu i poszłam prosto na patrol - przepuścili mnie
bez zastrzeżenia.

…Miałam przydział do służby sanitarnej. Pamiętam, że chodziłam na szkolenie do ambulatorium chirurgicznego, wchodziłam tam po prostu jako pacjentka. Pamiętam też szkolenie wojskowe - składanie i rozkładanie pistoletu i w ogóle obchodzenie się z bronią, ale nie pamiętam,
gdzie się to odbywało i kto prowadził te zajęcia.

 

3. Zastęp „Promieni słonecznych”

a). Wspomnienie Jadzi Jakubowskiej

Moją zastępową była Aniela Guttówna. Miałam też kontakt z Urszulą Głowacką. Pamiętam, że zbiórki prowadzone przez Anielę były bardzo przyjemne i interesujące. Nasza zastępowa była właśnie taka, jaką sobie wyobrażałam, że powinna być harcerka. Ona pierwsza wpajała mi zasady harcerskie i potrafiła tak to zrobić, że utrwaliły mi się do dziś. Była zawsze spokojna, opanowana i bardzo miła. Kiedy sama zostałam zastępową organizując zbiórki bardzo się mozoliłam, żeby choć trochę były podobne do zbiórek prowadzonych przez Anielę… Przyrzeczenie harcerskie składałam jeszcze przed objęciem funkcji zastępowej wobec Anieli, Urszuli i drużynowej Hanki Zawadzkiej. Pamiętam zaciemniony pokój, na podłodze prowizoryczne ognisko. Krzyża harcerskiego nie dostałam wtedy i może dlatego przez wiele lat marzyłam o nim i w chwilach trudnych nuciłam sobie „…i zdobyć szczyt ideału, świetlany harcerski krzyż.” (słowa pieśni harcerskiej). Zawsze uważałam, że krzyż harcerski jest największym odznaczeniem, bo otrzymuje się go nie za chwilowy wyczyn, ale za wzorową postawę, za wzorowy charakter.

Chodziłam często do Urki Głowackiej. Gdy szłam do niej ostatni raz (utrwaliło mi się to w pamięci na całe życie) drewnianymi, wąskimi, stromymi schodami (Urka mieszkała w oficynie starej czynszowej kamienicy na Wilczej), schodził z góry mężczyzna w skórzanym płaszczu, w kapeluszu i z kartkę w ręku, który obserwował drzwi. W parę godzin później - jak się dowiedziałam - Aniela i Urszula zostały aresztowane w mieszkaniu Urki (było to 3 listopada 1942 roku).

Na początku 1943 roku zaczęłam współpracować z grupą chłopców, która później weszła w skład batalionu Parasol i przekazałam swój zastęp Niusi Woźniakównie.

Myślę, że harcerstwo wyrabiało postawę wyróżniającą nas wśród innych. Doszłam do tego przekonania po następującym zdarzeniu. Podczas Powstania, w czasie przerzutu broni kanałami
ze Śródmieścia na Starówkę, jeden z organizatorów tej akcji zapytał mnie czy jestem harcerką - odpowiedziałam, że tak, a on na to „to widać”. Zdziwiło mnie to pytanie - przecież robiłam wszystko to co inni. Analizując ten epizod doszłam do wniosku, że rzeczywiście harcerki mają trochę inną postawę, zachowanie i to im chyba zostaje na całe życie.

 

b). Wspomnienie Wandy Cieślińskiej

…Pamiętam moją pierwszą harcerską zbiórkę, która odbyła się w lesie pod Komorowem. Była na niej drużynowa Hala Krauze, która zadała mi szereg pytań związanych z przyjęciem do harcerstwa. Bardzo chciałam być harcerką. Po rozmowie, która była jakby egzaminem, nastąpiła uroczysta zbiórka. Ustawione w szeregu zaśpiewałyśmy „Wszystko co nasze…”. Później śpiewałyśmy inne piosenki. Wreszcie, a byłyśmy już bardzo głodne, siadłyśmy do śniadania. Każda z nas wyłożyła
to co przyniosła. Po tej wycieczce zaczęłam już regularnie chodzić na zbiórki. Zostałam przydzielona do zastępu Promieni Słonecznych. Zastępową była Niusia Woźniakówna, podzastępową Hals Adamczykówna. Zobowiązane byłyśmy do ścisłej dyskrecji i konspiracji. Nawet najbardziej zaprzyjaźnione koleżanki w klasie nie mogły nic wiedzieć ani nawet domyślać się, że należymy
do Harcerstwa. A wszystkie zadania starałyśmy się wykonać bardzo sumiennie w poczuciu ich ogromnej ważność. Zbiórki odbywały się u Niusi albo u Danusi Kalińskiej. Większe uroczystości,
jak na przykład Przyrzeczenie, czy przyznanie stopni harcerskich, odbywało się na Młynarskiej 18 w piekarni państwa Stępkowskich. Ich córka także należała do naszej drużyny. Te, którym przyznano stopień ochotniczki dostawały zamiast lilijek kółko wycięte z filcu w kolorze drużyny.

 

4. Wyjątek z kroniki zastępu „Brzasku” ze Złotej Czternastki (koniec lutego 1944)

Dzień Myśli Harcerskiej... Dzień poznania i zbliżenia się wielu druhen i druhów, dzień, w którym „myślimy jedni o drugich” (słowa wyjęte z księgi Jaszczurki). I my mamy poznać i nawiązać stosunki z zastępem „Znicz” z drużyny 58-ej. Byłyśmy bardzo ciekawe, jakie są druhny z zastępu „Znicz”,
jak wyglądają i czy … (mówiąc po prostu) będą do nas pasowały. Bo chociaż wszyscy żyjemy w myśl jednego Prawa, przecież różnimy się bardzo.

Przed naszą uroczystością miałyśmy ćwiczenie na mieście. Na czym ono polegało wyjaśni załączona kartka [kartka też się zachowała - zawiera ona instrukcję dotyczącą gry i fragment planu Warszawy obejmujący teren gry; gra polegała na tym, że dziewczęta z zastępu Znicz” miały się przekradać przez teren „zagrożony” strzeżony przez dziewczęta z zastępu „Brzasku”]. Ćwiczenie udało się dosyć dobrze. Po nim już trochę znałyśmy się.

Jesteśmy na miejscu uroczystości. Jak to zawsze bywa na początku, my trzymamy się razem, one też razem. Janka i druhna Irka (zastępowa zastępu „Znicz”) starają się nas rozruszać. Zaczynamy śpiewać. Nie rozkręciłyśmy się jeszcze i nie idzie nam. Na szczęście: „Baczność! Zastępami zbiórka” - pada komenda i stajemy za Janką. Śpiewamy najpierw Modlitwę harcerską i hymny obu zastępów. Potem siadamy „mieszając się” i czytamy o Dniu Myśli Braterskiej, czytamy wyjątki z Drugiej Księgi Jaszczurki. Jakżeż piękne są te wyjątki, jak łatwo wczuć się w nie! Następnie poznajemy nasze imiona, posługując się grą, Teraz czytamy kroniki (obu zastępów). Są one bardzo miłe. Jak żywe stają przed nami obrazy obozu zastępu „Znicz”, nasze kłopoty, radości, wycieczki. Potem śpiewamy. Nasze piosenki... Zespalają one i łączą bardzo. Ale niestety nasza uroczystość dobiega końca…

Czuwajmy! Hanka [Czecholczuk]

 

5. Zastęp „Szczytów”

Wspomnienie Irki Pawlak

Inicjatywa wyszła od uczennic jednego z kompletów drugiej wówczas klasy tajnego gimnazjum
im. Królowej Jadwigi. Hala Gawdzik nawiązała kontakt z Błękitną Czternastką przez swoją starszą siostrę, która należała do zastępu Tęczy. Pracę z tym nowym zastępem Hala Glińska - nie bez obaw ze względu na stan mego zdrowia powierzyła mnie. Pierwsze spotkanie miało miejsce w szkole zawodowej przy ulicy Zgoda, która wówczas firmowała tajne nauczanie gimnazjum im. Królowej Jadwigi. Właściwie zastęp był już zorganizowany przez same dziewczęta. Na następnym spotkaniu, w mieszkaniu prywatnym jednej z dziewcząt, nazwałyśmy się zastępem Szczytów - by być blisko Słońca i rozpoczęłyśmy pracę harcerską.

Dziewczęta miały wtedy po czternaście lat, ja byłam o dwa lata starsza. One tworzyły już zgrany zespół, uczęszczając na jeden komplet, przyjęły mnie w bezpośredni, miły sposób. Było nas siedem. Irka była średniego wzrostu z kręconymi, puszystymi włosami, energiczna i rzeczowa. Renia była bardzo szczupłą, jasną blondynką z lokami, z ciemnymi oczami, subtelna nie tylko z wyglądu,
ale i z usposobienia. Zupełnie inne od nich, trzymająca się jakby na uboczu, małomówna, bardzo zaprzyjaźniona z Hanką była Hala. Hanka dość żywiołowa, najwyższa z nas wszystkich, wydawała
mi się najdziecinniejsza. Ewa, blondynka z długimi warkoczami, pokazująca w uśmiechu lśniące białe zęby, była zawsze w pobliżu Basi, swojej kuzynki. Basia czarna, też z warkoczami, o nieco ironicznym spojrzeniu, zadawała zaskakujące pytania, nastawiona krytycznie do całego świata.

Zbiórki miałyśmy raz w tygodniu u Irki lub Reni. Pamiętam jednak spotkania i w innych mieszkaniach - u Hanki na Szwoleżerów, u Basi na Pięknej 58, a także u Hali na Bonifacego, gdzie w ogródku koło domu posadziłyśmy świerk. Czasem spotkałyśmy się z innymi zastępami z naszej drużyny albo innej z hufca Śródmieście we wspólnych grach i zadaniach. Z prawdziwą przyjemnością jeździłyśmy do podwarszawskich lasów lub chodziłyśmy do warszawskich parków.

Ewa wspomina „…We wcześniejszym okresie (pracy zastępu) zajęciem graniczącym z zabawą było urządzanie wystawy - sprzedaży naszych wyrobów galanteryjnych w Miodosytni…” W Miodosytni przy ulicy Puławskiej pracowała Renia, był to spokojny, mały lokal z którego niejednokrotnie korzystałyśmy.

Jesienią 1945 roku cały zastęp złożył przyrzeczenie. To był jedyny wypadek w okresie konspiracyjnej działalności drużyny, że do przyrzeczenia zostały dopuszczone przez Radę Drużyny z Halą Glińską
na czele wszystkie dziewczęta z zastępu. Zbiórka odbyła się w mieszkaniu Bożenny Janczak z Białej Czternastki, przy ulicy Lubieszowskiej 8 na Grochowie. Były na niej obecne – nasza hufcowa Hanka Zawadzka, drużynowa Hala Glińska, cały zastęp Tęczy i parę instruktorek, które wyszły z Czternastki i prowadziły już swoje drużyny. Przyrzeczenie, składane na sztandar drużyny, który
ja uroczyście trzymałem, przyjmowała Hanka. Atmosfera była bardzo podniosła i dopiero kiedy Lilka Wereszczakówna przypominając ostatni punkt Prawa Harcerskiego, pomyliła się mówiąc „Harcerka nie pali napojów alkoholowych”, wszystkie się roześmiały. Straszne napięcie spowodowane z jednej strony ważnym momentem życia harcerskiego, a z drugiej obawą wynikającą ze spotkania w tak dużym gronie, w czasie szalejącego hitlerowskiego terroru, nagle ustąpiło. Po Przyrzeczeniu siedziałyśmy na podłodze w kręgu, śpiewając półgłosem harcerskie i wojenne piosenki.

W tym samym roku 1943 rozpoczęły się szkolenia wykraczające poza ścisły program harcerski. Dostawałyśmy przydział do służb. Zajęcia szkoleniowe odbywały się nie w zastępach lecz w grupach specjalistycznych. Przydziały dotyczyły harcerek starszych, do których zaliczał się już wówczas zastęp Szczytów. Wszystkie przechodziły szkolenie sanitarne. Za grupę służby sanitarnej odpowiadała Hala Glińska (niezależnie od tego, że była drużynową), a szkolenie prowadziła „Doktor Barbara” i kwalifikowana pielęgniarka, której nazwiska nie znałam a pseudonimu nie pamiętam. Spotkania odbywały się najczęściej u Reni na Reytana i czasem u pielęgniarki na Różańskiej. Praktykę miałyśmy w szpitalu na Koszykowej, gdzie dr Irena Giżycka (instruktorka harcerska) pokazywała nam, jak się robi drobne zabiegi chirurgiczne. Przysięgę AK złożyłyśmy w gronie zespołu sanitarnego gdzieś w mieszkaniu obcej dla nas osoby W Śródmieściu 4 marca 1944 roku na ręce „Doktor Barbary”.

Lata, które upłynęły od pierwszej zbiórki, spotkania szkoleniowe w szerszym gronie, zbiórki całej drużyny, a nade wszystko bliski kontakt z Halą Glińską sprawiły, że coś nieuchwytnego ale tak istotnego z atmosfery Błękitnej Czternastki tamtych czasów niezauważalnie przeniknęło do zastępu Szczytów. Myślę, że polegało to przede wszystkim na tym., iż bez wielkich słów i haseł, bez patosu, w codziennej pracy nad sobą zarówno, w sensie sprawności fizycznej jak i zdobywania wiadomości, nie zawsze uświadamiając to sobie kształtowałyśmy światopogląd i charakter. Mogłyby na siebie liczyć i dziś, z perspektywy czasu, można to ocenić. Przytoczę tu słowa Basi „…Nie mam wiele do przekazania, nie mniej okres ten w moim życiu wspominam z wielkim sentymentem. Nie przesadzę, gdy powiem, że wywarł wpływ na moją postawę życiową w przyszłości…”

Rok 1943 był bogaty w wydarzenia w zastępie Szczytów - Renia i Irka zostały zastępowymi,
a ja zaczęłam uczęszczać na kurs drużynowych.

 

6. Łączniczka hufcowej z zastępu „Kretów”

Wspomnienie Teresy Bartel

Jesienią 1945 ręku robiłam sprawność gońca i zostałam łączniczką Hanki Zawadzkiej. Spotykałyśmy się w kościele Aleksandra na placu Trzech Krzyży piekielnie wcześnie chyba o godzinie szóstej rano (nie było jeszcze nawet babek kościelnych przesiadujących tam od świtu). Klękałam obok Hanki w ławce w głównej nawie i ona wsuwała do przepastnej kieszeni mego jesiennego palta ponumerowane niebieskie koperty. W dalszym ciągu klęcząc wymieniała nazwy ulic, numery domów, imiona, czasem nazwiska, dodatkowe instrukcje. A mnie, gdy za pierwszym razem słuchałam tej litanii, ogarniało coraz większe przerażenie. Jak ja to wszystko zapamiętam? Powtarzałam sobie potem wszystko bez końca, bo część listów mogłam doręczyć dopiero wieczorem, po wyjściu
ze szkoły. Na szczęście podczas następnych spotkań niektóre adresy się powtarzały - sklep Henneberga na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej, gdzie pracowała Hala Glińska (miałam nie wchodzić, jeżeli w sklepie był klient), internat na Pańskiej, gdzie trzeba było zachować szczególną ostrożność, bo teren był niepewny, Zakład Sióstr Urszulanek na Gęstej i inne. Czasem Hala odebrawszy list dawała mi dalsze polecenie - biały rulonik gazetek lub nowy list. Parę razy o mało mnie nie zatrzymano. Ale miałam szczęście - zawsze udawało mi się wymknąć…

 

7. Okupacyjne przyrzeczenia w Błękitnej Czternastce

a). Wspomnienie Hali Glińskiej

 Pogodny wiosenny dzień, popołudnie. Pędzę szybko Tamką w dół d Dobrej, potem jeszcze kawałek w lewo. Patrzę na zegarek, mam jeszcze parę minut czasu, więc zwalniam. Skręcam w Gęstą.
Widzę przed sobą Irkę i Halę jak dochodzą już do domu sióstr, a z przeciwnej strony nadchodzą dwie inne postacie chyba z drużyny Zielonej. Spieszą się - pewnie miały wyznaczony wcześniejszy termin.

Zdaję sobie nagle sprawę, że właściwie ciągle myślę o tym, czy wszystkie „moje” przyjdą,
czy zdążą, czy nic ich nie zatrzyma i czy wszystko przejdzie gładko, tak jak planowałyśmy.
Staram się opanować silne zdenerwowanie. Wchodzę. W hallu Hanka i dwie siostry. „Szybko i cicho idźcie na górę!” Zbieramy się na drugim piętrze, jest nas kilkanaście. Czekamy na resztę - zastępy miały podane różne terminy schodzenia się. Przybywają pojedynczo albo po dwie - trzy.

Już. Wychodzimy na taras. Rozglądam się i wprost wierzyć mi się nie chce - ależ to wielka gromada! Są wszystkie nasze Czternastki, nie tylko Błękitna ale i Zielona, Purpurowa, Złota; bo przecież ich drużynowe są nadal w naszej Błękitnej, w jej kręgu starszych dziewcząt. Cicha komenda. Ustawiamy się w szyku drużyny - promieniście zastępami. Stoję w najstarszym zastępie, przede mną Danka.
Nie ma jednak wszystkich „starych” - brakuje Urki i Anieli. 3 listopada zostały obydwie aresztowane na skutek wielkiej wsypy „Wawra”, a potem wywiezione do Oświęcimia.Znów cicha komenda i półgłosem składamy raport - „…na uroczystej zbiórce całej Czternastki…” (ile nas wtedy było:). Obok stoją moje dziewczęta - zastęp Tęczy - dalej zastępy moich dziewcząt, jeszcze dalej w prawo dziewczęta z drużyn Danki, Hali, Wiśki. W półkolu wszystkie promienie drużyny Wschodzącego Słońca. „Podnóża moich gór osnuły szare mgły…” śpiewamy cicho, a potem jakby nieco mocniej - „…choć smutków tyle w krąg i prób nieznany kres, nie wolno łamać rąk...„ (pieśń ta była już wtedy hymnem drużyny).

Zaczyna się ściemniać. Tym bardziej bije w oczy łuna palącego się Getta, niesamowita i przerażająca, to maleje, to nasila się. Dookoła dziwna, ogromna cisza. Niemal nie dochodzą
do nas odgłosy miasta. Tylko mnie tak mocno wali serce, że boję się, że to słychać! I ta łuna i kłębiące się dymy - nie mogę oderwać oczu. A teraz widzę twarz Hanki zwróconą w tamtą stronę, jej wyciągniętą rękę, a obok drugą drobniejszą, chyba trochę drżącą. „Mam szczerą wolę całym życiom pełnić służbę…” Rota. Nie jestem wstanie jej zacząć, kłębią się we nie myśli, uczucia - nie mogę sobie przypomnieć słów. Po chwili napięcie mija, śpiewam już spokojnie i pewnie. Czuję na sobie czyjś wzrok. To Renia patrzy na mnie. Czy ona też myśli o tym co ja? Że choć taki ogrom okrucieństwa i tragedii, to jednak my tu jesteśmy i jest nas tak dużo i... musimy być!

* * *

Nie było jeszcze późno, daleko do godziny policyjnej, ale była jesień, więc szybko robiło się ciemno. Tu i tam zapalały się lampy. Znad Wisły podnosiła się mgła i powoli ogarniała Powiśle, ale sylwetkę Syreny widać było wyraźnie. Kiedy podeszłam bliżej zobaczyłam, że Basia już tam jest. Oparłyśmy się o balustradę i czekałyśmy. Basia była bak bardzo wzruszona, że prawie nie odzywała się - ona taka gaduła! Patrzyłyśmy na rzekę. Po paru minutach podeszła do nas Hanka. Nawet nie słyszałyśmy, jak się zbliżała, a może to mgła tak tłumiła kroki. Dookoła było pusto, ani żywego ducha.

Podeszłyśmy do pomnika. Stanęłyśmy wyprostowane. Wyciągnięta dłoń Hanki - „Do Przyrzeczenia!” Obok dłoń Basi i moja. Basia powtarzała słowa Przyrzeczenia cichym ale pewnym głosem. Przy nas Syrena - symbol Warszawy, a przed nami Wisła, jakby większa niż zwykle - symbol całej Polski. I właśnie o tym Hanka mówiła. A ja myślałam sobie, że i ta mgła zasnuwająca wszystko wokół, to przecież też symbol, ale smutny, więc nie powiedziałam tego. Basia była taka szczęśliwa, że i ona mogła już złożyć Przyrzeczenie.

 

b). Wspomnienie Irki Pawlak

Na pierwszej okupacyjnej zbiórce kilka dziewcząt z zastępu Tęczy złożyło Przyrzeczenie. Zgodnie z czternastkowym zwyczajem przed Przyrzeczeniem zapalono kolejno dziesięć świec, jedną dla każdego punktu Prawa Harcerskiego. Padały słowa „Zapalam pierwszą świecę i przypominam pierwszy punkt Prawa Harcerskiego…” Później, dotykając wyciągniętą ręką sztandaru drużyny, powtarzałyśmy za Hanką słowa Przyrzeczenia, a ciocia Hanki grała na fortepianie Rotę. Przeżyłyśmy bardzo tę chwilę i przez to, że mimo wojny spotkałyśmy się wszystkie jak dawniej, poczułyśmy się silniejsze.

 

8. Obóz zastępu „Kretów” w Hańkach – wiosna 1943

a). Wspomnienie Teresy Bartel

Wiosną 1943 roku wyjechałyśmy na całotygodniowy obóz do Haniek. Już wielokrotnie korzystałyśmy z tego wspaniałego miejsca, ukrytego głęboko w lasach między Radością a szosą lubelską. Od stacji w Radości szło się pięć kilometrów najpierw między willami, potem przez tak zwaną Piaskową Górę, a następnie na przełaj przez las kierując się nam tylko znanymi „drogowskazami” – paru krzaczkami żurawin w małym zagłębieniu suchego i piaszczystego lasu, kępą zbitego zielonego mchu na lekkim wzniesieniu terenu, skrzyżowaniem leśnych dróg. Drewniana, zupełnie samotna w tym lesie i nie ogrodzona willa stała na wysokiej piaszczystej skarpie porośniętej lasem. U jej podnóża, w odległości kilkuset metrów znajdował się wykopany niegdyś w bagnistym terenie spory staw zdziczały i zamulony. Służył nam on za kąpielisko. Hanki należały do znajomej mojej matki, pani Hanki Straszewiczowej, która pozwalała nam korzystać z garażu i kuchni w swojej willi. W garażu stał tylko stół, parę krzeseł i ogromna prycza, która mogła pomieścić nawet sześć, siedem osób. Wtedy było nas pięć – Krysia Krejczy, Jola Dymek, Marysia Piętkówna, Ala Brzeska i ja.

 

b). Wspomnienie Hali Glińskiej

Pamiętam jak odwiedziłam ten obóz. Od stacji w Radości wędrowałam już pod wieczór. Dostałam od Krysi szkic drogi i miałam go „w oczach”, bo mam dobrą pamięć wzrokową. Zapadał mrok i miałam trochę stracha, że jeśli ich nie znajdę, to wracać już nie mogę - godzina policyjna. Dotarłam jednak bez trudności. Ogromnie mi się tam podobało. Dziewczęta były w dobrym nastroju. Wszystko mi pokazały - urządziły się pomysłowo i przyjemnie, a przy tym na ile się dało „obozowo”. Była pora wieczornego mycia się, więc poszłyśmy razem do jeziorka. Potem gadałyśmy jeszcze, a z Krysią - zastępową - siedziałyśmy do późna w nocy. Rano wyszłam bardzo wcześnie bo nie mogłam spóźnić się do pracy...

 

9. Obóz zastępu „Tęczy” w Radości - lato 1943

Wspomnienie Irki Pawlak

Zastęp Tęczy przygotowywał się do wyjazdu latem. Układałyśmy na te dni plany tak szerokie, jakby obóz miał trwać miesiąc. Cieszyłyśmy się bardzo. I nagle, na parę dni przed wyjazdem Hala Glińska oznajmiła nam, że pojechać nie może ze względu na zły stan zdrowia mamy, ale zastąpi ją Wiśka Frankowska. To był chyba pierwszy i ostatni nasz bunt - nie pojedziemy. Lubiłyśmy nawet Wiśkę, ale my chcemy jechać z Halą. A jednak przekonała nas, przełamała opory, pojechałyśmy i to nawet w dobrych humorach. Jak było na obozie przypomniała nam zachowana do dziś piosenka „Łachadojdy”. Mieszkałyśmy w Radości, daleka od stacji, w lesie, u sióstr Urszulanek, które prowadziły tam przedszkole, a może była to kolonia.

Nie zapomnę naszego wyglądu, kiedy maszerowałyśmy od stacji do sióstr. Dla bezpieczeństwa nie wolno było mieć plecaków, zrolowanych koców, ani przytroczonych menażek, nie mówiąc już o szarych mundurach czy nawet obozówkach. Uchodziły najwyżej chlebaki. Danka taszczyła walizkę i tobołek z kołdrą. Wszystkie miałyśmy jakieś większe lub mniejsze paczki, torby, worki. Tylko Hala Pawlak) nie przejmując się zbytnio, niosła zdobywczy tornister wojskowy ze zrolowanym kocem. Szłam na końcu grupy i nie przestawałam się śmiać. Po dotarciu na miejsce starałyśmy się urządzić wszystko jak na prawdziwym obozie, tyle, że nie mieszkałyśmy w namiocie. Było nas sześć - Wiśka, dwie Hale, Krysia, Danka i ja. Hala GIińska zgodnie z obietnicą przyjechała do nas dwa razy, odwiedziła nas również Hanka Zawadzka. Byłyśmy w Radości i kipiałyśmy z radości. Po powrocie na imieniny Hanki, zrobiłyśmy dla niej album o „Łachadojdach” - były tam rysunki z życia obozowego wykonane przeze mnie, parę fotografii i oczywiście nasza piosenka.

 

10. Obóz Hali Pawlak w Łomiankach - lipiec 1944

Wspomnienie Hali Adamczyk

Wielka była moja radość, gdy w czerwcu 1944 roku Niusia Woźniakówna, zastępowa zastępu Promieni Słonecznych zaproponowała mi wyjazd na obóz. Wprawdzie nie bardzo mogłam sobie wyobrazić obóz harcerski w warunkach okupacyjnych, ale problem ten niezbyt długo zaprzątał moje myśli. Ja, czternastoletnia dziewczyna z dwuletnim stażem harcerskim, pełniąca ”poważną” funkcję podzastępowej, wierzyłam, że moja drużynowa, a przyszła komendantka obozu Halina Pawlakówna doskonale sobie ze wszystkim poradzi.

Obóz miał być w lipcu w Płudach. Po kilku dniach okazało się, że jednak nie odbędzie się w Płudach, lecz w Łomiankach.

Już na kilka dni przed rozpoczęciem obozu miałam spakowany cały, nader skomplikowany ekwipunek w walizce z fibry. Następnego dnia dołożyłam jeszcze żywność i eskortowana przez Mamę wyruszyłam w wielki świat tramwajem aż do Bielan, gdzie miała na mnie czekać Hala. Krótkie pożegnanie z Mamą i marsz szosą do Łomianek. Po drodze, jak przystało na harcerki, śpiewamy (prawie szeptem). Druhna Hala uczy mnie piosenki „Hej chłopcy, bagnet na broń …” Wreszcie docieramy na miejsce. Jest to gospodarstwo położone za wsią, tuż przy Puszczy Kampinoskiej. W ogrodzie mnóstwo krzewów malin. To one właśnie mają uzasadnić nasz pobyt w Łomiankach - gdyby ktoś się nami interesował, mamy mówić, że przyjechałyśmy do państwa Makólskich na zbiór malin.

Druhna Hala prowadzi mnie na teren obozu, to jest do dużej stodoły. Zastajemy w niej Niusię Woźniakównę, moją zastępową, Joasię Wyszyńską i nie znaną mi dotychczas Basię Smakoszównę z Czerniakowa. A więc jesteśmy w komplecie - przystępujemy do urządzenia obozu.. Najpierw spanie – wdrapujemy się wysoko na siano, rozciągamy prześcieradła, koce, ubranie umieszczamy na belkach i „namiot” gotowy. Teraz trzeba pomyśleć o jedzeniu, a więc w pewnym oddaleniu od stodoły wykopujemy dołek, umacniamy brzegi kamieniami (tak powstaje kuchnia) i wkrótce mamy pierwszy obozowy posiłek - kanapki z domu i prawdziwa obozowa przydymiona herbata. Później posiłki były bardziej skomplikowane. Pierwszy gotowany przeze mnie obiad to barszcz czerwony z fasolą (buraczki i fasola z ogrodu naszych gospodarzy) Barszcz był nawet dobry, na prawdziwym wędzonym boczku (skąd go Hala miała?!), ale fasola twarda, mimo to dziewczęta jadły i nie narzekały na kucharkę, może ze współczucia, bo przy rozniecaniu ognia spaliłam brwi, rzęsy i włosy nad czołem.

Następne dni to pionierka obozowa - budujemy stół z jakiejś skrzynki i stołeczki. Na koniec zdobnictwo - na klepisku krzyż harcerski z szyszek i patyczków, na belce kapliczka. Po pionierce przyszedł czas na szkice, tropienie, ogniska - oczywiście w stodole i bez ognia. Zachowujemy całą obrzędowość harcerską - dzień rozpoczyna oczywiście „Wstaje dzień...”, a kończy ognisko obowiązkowo z piosenką obozu „Deszcz jesienny deszcz…” z gawędą drużynowej, a po „Idzie noc…” idziemy do „namiotu” aż pod sufit stodoły. Leżymy cichutko, a z zewnątrz dochodzą tajemnicze odgłosy, choć nikt nam nic o tym nie mówił, wiemy, że do sąsiadującego ze stodołą składziku przychodzą na odprawę partyzanci.

Mimo tych dziwnych okupacyjnych warunków obóz uważamy za wspaniały. Jak go oceniała wizytacja w osobie druhny Haliny Glińskiej nie wiem – oceny do książki obozu nie wpisała, bo w warunkach konspiracyjnych książek się nie prowadziło.

Obóz miał trwać dwa tygodnie, ale, niestety, musiałyśmy go zlikwidować po sześciu dniach i to w błyskawicznym tempie. Niespodziewanie rozległ się warkot i na drodze wiodącej do gospodarstwa zobaczyłyśmy nadjeżdżających Niemców. Wywołało to nasze zdziwienie, bo wiedziałyśmy, że do gospodarstwa państwa Makulskich Niemcy, ze względu na bliskość lasu, a w nim partyzantów, nie zaglądają. Tym razem nie byli to jednak Niemcy kwaterujący w pobliżu, lecz wycofujące się jednostki frontu wschodniego.

Zrobił się wielki ruch. Błyskawicznie likwidowałyśmy obóz, zaczynając oczywiście od krzyża harcerskiego i kapliczki. Gdy wdrapałyśmy się na siano, by spakować rzeczy, wpadli do stodoły chłopcy (chyba byli to synowie naszych gospodarzy) i zaczęli wyciągać z siana i wynosić tylnymi wrotami jakieś skrzynki. Dowiedziałyśmy się na czym spałyśmy przez sześć obozowych nocy – w skrzynkach była broń i amunicja.

Wracając z tego naszego dziwnego obozu snułyśmy marzenia o następnym obozie całej już Czternastki, bo było dla nas oczywiste, że zbliża się koniec wojny. Marzenia nasze jednak się nie spełniły. Już nigdy nasz obozowy zastęp nie spotkał się w komplecie. Basia, ranna w czasie Powstania Warszawskiego, wkrótce zmarła w Krakowie. Niusia, też ranna, wywieziona do obozu, po wojnie zamieszkała we Wrocławiu, potem w Legnicy. Hala Pawlak zamieszkała w Poznaniu, później gdzieś na wsi. W Warszawie została tylko Joasia i ja. Choć nasz obóz w Łomiankach był taki krótki, a cały okres należenia do Czternastki nie trwał Nawe dwóch lat, jednak wyniesione z tej drużyny ideały spowodowały, że zapragnęłam przekazać je innym. Założyłam po wojnie drużynę, w której starałam się stosować formy wychowawcze Czternastki, kontynuować jej tradycje i obrzędowość. Postarałam się o nadanie tej drużynie, jako kontynuatorce tradycji 14 WD Harcerek, numeru 114.

 

11. Obóz Irki Pawlak w Olesinku - lipiec 1944

Wspomnienie Irki Pawlak

Jechałam na obóz z najmłodszymi dziewczynkami z dwóch zastępów prowadzonych przez Irkę Bulikównę i Renię Daszkowską. Żadna z zastępowych nie mogła pojechać na obóz ze swymi dziewczętami. Musiałam najpierw przekonać rodziców o bezpieczeństwie wyjazdu, a potem zrobić wszystko, żeby wyjazd był naprawdę bezpieczny. Pomagały mi w tym Baśka Skotnicka i Hala Gawdzikówna. Wyjechałyśmy w lipcu „ciuchcią” do Góry Kalwarii, a stamtąd już pieszo dotarłyśmy do Olesinka, gdzie mieszkałyśmy w stodole u państwa Zdanowiczów (rodziców Danki, drużynowej Zielonej Czternastki). Oficjalnie byłyśmy pomocnikami przy zbiorze owoców. Każda z nas miała obowiązek zebrać parę kobiałek dziennie. Robiłyśmy to najczęściej wczesnym rankiem, potem miałyśmy czas dla siebie.

Dziewczynki uczyły się życia harcerskiego. W stodole urządziłyśmy się jak w namiocie. Gotowałyśmy same w kociołku na kuchni polowej własnej roboty. Poza tym organizowałyśmy gry harcerskie, ćwiczenia, wycieczki. Nie pamiętam dokładnie, ile nas było, ale wiem, że były dwa zastępy obozowe prowadzone przez Basię i Halę. Obóz trwał dwa tygodnie. Odwiedziła nas drużynowa Hala Glińska i hufcowa Hanka Zawadzka. Do Warszawy wróciłyśmy parę dni przed Powstaniem. Nie mogło już być mowy o organizowaniu dalszych obozów.

 

12. Relacja powstaniowa Hali Glińskiej, część I: Na Kolonii Staszica

Powstanie. Właściwie nie tak wiele z niego pamiętam. Mam w oczach pewne obrazy, niektóre fakty, ale brak mi ciągłości całego tego okresu, a byłam przecież w Powstaniu od pierwszego do ostatniego jego dnia. Od samego początku wszystko układało się zupełnie inaczej niż to sobie wyobrażałam, inaczej niż miało być.

Kurs wojskowy ukończyłam wcześniej od swoich dziewcząt. Komu i gdzie składałam przysięgę nie pamiętam. Przydział miałam do sanitariatu, kontakt z dr Barbarą. Była chyba specjalistą chorób skórnych, bo spotykałam się z nią w przychodni dermatologicznej na Nowogrodzkiej. Była bardzo miła, polubiłam ją. Na początku lata 1944 roku dowiedziałam się, że mam być odpowiedzialna za zorganizowanie personelu i zaopatrzenia medycznego dla szpitala polowego. Miał to być duży szpital w gmachu Województwa na Filtrowej róg Suchej. Gmach był zajęty przez Niemców, szpital miał być tam umieszczony po zdobyciu go przez powstańców. Personel szpitala składał się z dwudziestu kilku sanitariuszek i kilku lekarzy. Wszystkie dziewczęta z Błękitnej Czternastki mające przydział do sanitariatu włączyłam do obsady tego szpitala, żeby być razem z nimi. Zaopatrzenie - środki opatrunkowe, dezynfekcyjne, zastrzyki, strzykawki, nawet nosze, odbierałyśmy w różnych miejscach w dniach poprzedzających Powstanie i organizowałam przenoszenie ich do kilku willi na Kolonii Staszica, głównie do willi dr Semerau-Siemianowskiego, w pobliżu naszego przyszłego szpitala. Denerwowałam się zbyt małą, według mnie, ilością tego wszystkiego. Uspakajano mnie - „później będzie więcej” - ale skąd ma być ? Starałam się wyobrazić sobie jak będziemy urządzać ten szpital. Łóżka, pościel, naczynia i tyle jeszcze innych potrzebnych rzeczy - no zdobędziemy je od okolicznych mieszkańców.

Miałam spotkania z grupami sanitariuszek. Były wśród nich harcerki i nie harcerki, wszystko młode dziewczęta. Ustalałam tylko sprawy organizacyjne, nie szkoleniowe. Coraz to przybywało spraw do załatwiania, spotkań, odpraw, poleceń. Wzmagały się przygotowania, rosło podniecenie. Jedno z poleceń (może to był rozkaz?) to – „w lipcu nie wolno mi opuszczać Warszawy”. Pamiętam to dobrze, bo właśnie wtedy moja przyjaciółka urodziła córeczkę i chciała, żebym koniecznie do niej przyjechała. Odmówiłam, bo mieszkała pod Łukowem.

Któregoś dnia łącznik dał mi znać, że mam zdać raport z przygotowań komendantowi. Wszystko ogromnie zakonspirowane - miejsce, znaki umowne itp. Podano mi jego tytuł i pseudonim, ale nie mogę sobie przypomnieć, czy to był dowódca zgrupowania czy rejonu, a pseudonimu też nie pamiętam. Natomiast świetnie pamiętam swoje zdenerwowanie przed tą wizytą. Pamiętam też dokładnie fragment tego mieszkania - gdzieś w Śródmieściu. Zameldowałam się służbiście i udzieliłam informacji. Wszy poszło gładko. Upewniłam się wtedy, że Powstanie wybuchnie lada moment.

No i pierwszy alarm. Nie wszystkie osoby z obsady szpitala stawiły się na ustalonych miejscach. Alarm szybko odwołano. Po trzech dniach - dzień i godzina „W”. Na nasz punkt na. Kolonii Staszica, w wilii przy Filtrowej (po stronie nieparzystej) pędziłyśmy razem z Irką Pawlakówną, która przebywała w moim mieszkaniu od tego pierwszego odwołanego alarmu. Klucze do tej willi (nikt tam nie mieszkał) odebrałam na ulicy Sędziowskiej. Spotkałam tam kilka osób z ”naszego” szpitala, ale nie z harcerskiego grona, był wśród nich młody lekarz. Uważałam, że powinniśmy się spieszyć na wyznaczone punkty. Reakcją był lekka kpina z mojej „gorliwości”. Poruszyła mnie ta drobna scena, nie wyobrażałam sobie, że w ten sposób można podchodzić do sprawy, którą my wszystkie traktowałyśmy z głębokim przejęciem. Popędziłam z kluczami na Filtrową. Były na tym punkcie prawie wszystkie. Sprawdziłam, że w willi narożnej (Filtrowa róg Suchej po parzystej stronie) również zebrała się już inna grupa z naszego personelu, w tym harcerki, ale nie z naszej drużyny. Wróciłam do mojej grupy. Złożyłyśmy plecaki w dużym pokoju z tarasem wychodzącym na wewnętrzne ogródki. Usłyszałyśmy pierwsze strzały. Uważałam, że musimy szybko przejść bliżej gmachu Województwa, a przede wszystkim bliżej miejsca, gdzie były główne nasze zapasy, czyli willi dr Siemianowskiego. Postanowiłam podzielić naszą grupę. Hankę Sawicką, Renię Daszkowską i Baśkę Skotnicką wysłałam tam z Irką Pawlakówną. Przy sobie zostawiłam dwie najmłodsze - Hankę Straszyńską i Irkę Bulikównę. Zostałyśmy, czekając czy nie nadejdą jeszcze te, których brakowało. Wkrótce przybiegła Irena Orłowska, młoda, szczupła, ciemnowłosa lekarka stomatolog, a za nią pielęgniarka, Helena Bierżyszko (?), starsza od nas, korpulentna, ale bardzo ruchliwa osoba. Nie czekając już na resztę, postanowiłyśmy i my przejść dalej. Ogródkami, którymi były otoczone wszystkie wille na Kolonii Staszica, przeszłyśmy do willi przy Langiewicza 24. Przebiegałyśmy dziurami w poprzecinanych siatkach ogrodzeń. I tu muszę opowiedzieć o drobnym zdarzeniu, które świetnie zapamiętała Irka Bulikówna. Otóż na drodze naszej wędrówki natknęłyśmy się na jedno ogrodzenie - siatkę, w której nie było przeciętego przejścia. My cztery, młode i szczupłe, dałyśmy sobie radę z tą przeszkodą. Problemem stało się przejście dla naszej pani Heleny. W gorączkowym pośpiechu wpadłyśmy na „genialny” pomysł i podsunęłyśmy pod siatkę drewnianą kratkę używaną do pnących roślin. Kiedy pani Helena weszła na nią, kratka naturalnie załamała się po nią z trzaskiem. Pani Helena spadając złapała się siatki i ta upadła razem z nią na ziemię. Wszystko to stało się błyskawicznie i było tak komiczne, ze wybuchnęłyśmy niepohamowanym śmiechem. Było to silniejsze od nas, choć na pewno dalekie od rozsądku. A może to napięte nerwy nie wytrzymały? Zastanawiałyśmy się potem, czy widzieli to Niemcy ulokowani na wyższych piętrach gmachu Województwa. Nie strzelili.

W willi przy Langiewicza 24 była właścicielka z córką i ich lokator. Pierwsza noc minęła w strasznym napięciu. Nie było akcji ze strony naszych oddziałów, tylko częste strzały od strony ulicy Suchej. Wysoki gmach Województwa górował nad Kolonią. Niemcy widzieli cały teren jak na dłoni. Jedyną osłoną dla nas były bujnie rozwinięte krzewy i drzewa w ogródkach. Następnego dnia stało się jasne, że wszystkie „zewnętrzne” domy Kolonii są już zajęte przez Niemców. Doszła do mnie wiadomość, że wprawdzie są na terenie Kolonii oddziały naszych chłopców, ale nie dotarła do nich broń i mamy spokojnie czekać na pomoc ze Śródmieścia.

Opanowując się, żeby podtrzymać dobry nastrój w naszej gromadce, przeżywałam wielki niepokój o resztę moich dziewcząt. Były mi tak bardzo bliskie, tak się z nimi zżyłam i czułam się za nie odpowiedzialna. Pierwszy raz doświadczyłam w takim stopniu ciężaru odpowiedzialności. Powinny być w willi dr Siemianowskiego, ale co się nimi dzieje ? Postanowiłam tam dotrzeć. Ogródkami przebiegłam nieco w głąb Kolonii i ”przeskoczyłam” na drugą stronę Langiewicza. Seria z karabinu poszła już za mną. Podeszłam od tyłu do willi dr Siemianowskiego. Wszystko było pozamykane, okna zasłonięte żaluzjami, wewnątrz panowała głucha cisza. Wystukiwałam w ścianę alfabetem Morse’a, że to ja i żeby się odezwały. Nic, żadnego znaku. Ponowiłam próbę, lecz znów bez rezultatu. Wróciłam. Teraz mój lęk o nie jeszcze się spotęgował. Usiłowałam dostać się również do tej grupy, która była w narożnej willi po drugiej stronie Filtrowej, ale nie udało mi się. Wylot Filtrowej byk obstawiony Niemcami. Ta willa, gdzie zebrałyśmy się o godzinie „W” też była przez nich zajęta. W dzień i w nocy ciągle rozlegały się serie z karabinów maszynowych i pojedyncze strzały z pistoletów – To Niemcy czujnie panowali nad Kolonią. Nikomu nie pozwoliłam się ruszać z naszej willi. Chyba po dwóch dniach ponowiłam swój wypad do Siemianowskich. I znów nic – dom robił wrażenie wymarłego. W czasie tej wyprawy miałam mocne przeżycie. Kiedy przeskoczyłam na drugą stronę Langiewicza, usłyszałam zbliżających się Niemców. Wbiegłam do najbliższej willi. Była tam dość spora grupka dziewcząt i chłopców. Wszyscy pospiesznie zbiegli do piwnicy i ja zbiegłam z nimi. Przycupnęliśmy na kupce węgla czy koksu. Wstrzymaliśmy oddech, słyszałam szept chłopców – „Nie damy się żywcem, jak przyjdą rzucamy granaty”. Dwóch czy trzech z nich przykleiło się do ściany przy drzwiach piwnicy, w ręku trzymali granaty. Wszyscy wlepiliśmy oczy w małe piwniczne okienko pod sufitem. Niemcy rozmawiali głośno i widać było ich buty w tym okienku. Weszli do willi i poszli na górę. Widocznie nikogo tam nie było, bo szybko zeszli. No, teraz zejdą do nas! Czułam, że to już koniec. Pomyślałam o Mamie. Nie weszli. Nie schylili się także żeby spojrzeć przez okno do piwnicy. Odeszli. Po chwili i my wszyscy rozbiegliśmy się każdy w swoją stronę. Ci chłopcy byli z ”Odwetu”.

Minęło kilka dni. Nieopodal naszej furtki Niemcy zabili młodego chłopca, gdy przebiegał ulicę Langiewicza. Wciągnęłyśmy go do naszego ogródka, ale już nie żył. Pierwszy zabity, jakiego zobaczyłyśmy - zrobiło to na nas silne wrażenie,
Byłam w kontakcie z sąsiednią willą. Właścicielką była pani Schiele, młoda, bardzo sympatyczna osoba. Miała telefon, a niektóre telefony, o dziwo, działały. W Śródmieściu mówili o zwycięstwie, była euforia radości, polskie flagi, śpiewy. Tego wszystkiego nie dane nam było przeżywać. Meldunki już żadne nie dochodziły i było dla mnie jasne, że jesteśmy zupełnie odcięci i otoczeni i sytuacja jest beznadziejna. My byłyśmy w zachodniej części Kolonii, najbliżej ulicy Suchej i z częścią wschodnią, bliższą Alei Niepodległości, nie miałyśmy kontaktu. Po kilku dniach na Kolonię wkroczyli Ukraińcy i po swojemu zaczęli rozprawiać się z ludnością. Wtedy zaczął się koszmar. Dzień i noc rozlegały się ich wrzaski, strzały i krzyki ludzi. Niedaleko od nas zamordowali młodą matkę, przedtem wyrzucając przez okno jej niemowlę. Coraz to bardziej makabryczne wieści docierały do nas, zresztą to, co słyszałyśmy same, wystarczało by w każdej chwili spodziewać się najgorszego. I przy tym zupełna bezsilność i bezwład z naszej strony. Nie mogłam się pozbyć ciągłej przerażającej myśli - co z tamtymi dziewczętami i co będzie z tymi dwiema młodziutkimi, które są tu ze mną. Tylko z Irką Orłowską mogłam się tymi myślami podzielić. Poczułam do niej wielką sympatię i bardzo zbliżyłyśmy się.

I kto by przypuszczał, że ochronę przed Ukraińcami znajdziemy w Niemcach? Otóż już w pierwszych dniach sierpnia zjawili się u nas dwaj żołnierze niemieccy. Sprawdzili, kto się znajduje w naszej willi, młodych mężczyzn nie znaleźli, zakazali opuszczania domu i przy okazji wzięli „okup”. Załatwił to z nimi ten pan, który tam zamieszkiwał jako lokator. Odtąd wizyty tych żołnierzy powtarzały się systematycznie. Otrzymywali swoją „dolę” i odchodzili. Oni właśnie ostrzegli nas przed Ukraińcami i zapewnili, że ich do nas nie dopuszczą. Nie cierpieli Ukraińców i to nas uratowało. Ostatnim łupem, jaki ci „opiekunowie” wzięli, był srebrny zegarek Irki. Ten najbardziej im się podobał. Ciężko jej było rozstawać się z nim, bo to była rodzinna pamiątka, ale oddała go bez słowa. Od tych Niemców dowiedziałyśmy się, że to już ostatnie chwile Kolonii. Ludność zostanie usunięta, a domy spalone. I wtedy właśnie dotarł do mnie rozkaz aby się przygotować do przejścia nocą do Śródmieścia. Przy tym bezwzględny nakaz - „bez butów i żadnych brzęczących drobiazgów”. O umówionej godzinie wysłałam swoją grupkę, to znaczy Irkę, Hankę, Irenę - lekarkę i pielęgniarkę na miejsce zbiórki. Sama usiłowałam jeszcze złapać kontakt z grupą Irki Pawlakówny i z dziewczętami z Filtrowej, bezskutecznie. Pożegnałam się z panią Schiele, podziękowałam za okazaną nam wielką pomoc. Przez ten cały okres dokarmiała nas, gdyż nie miałyśmy żadnych prowiantów, a zapasy naszych gospodarzy były bardzo skromne. Gdy zobaczyła mnie bez butów, momentalnie przyniosła swoje tenisówki. Pamiętam dobrze tę sympatyczną osobę, jej miły sposób bycia i rozmowy z nią, które dawały mi chwile odprężenia.

Dołączyłam do zebranej już grupy. Było tam więcej osób. Cicho jak duchy przesuwaliśmy się wzdłuż nieparzystej strony Filtrowej do Alei Niepodległości. W Alei był ciągły ostrzał. Przebiegaliśmy kolejno na drugą stronę, potem do Pola Mokotowskiego i przypadliśmy w ogródkach działkowych. Całe Pole było wtedy jednym wielkim ogrodem warzywnym. Posuwaliśmy się nim nieco na skos, do ulicy Polnej. Niemcy raz po raz oświetlali ten teren rakietami. Przypadaliśmy wtedy do ziemi pomiędzy kapustę i pomidory. Do dzisiaj pamiętam ten chrzęst kapusty, gdy rzucałam się w nią i gdy siekły po niej kule karabinów maszynowych. Blisko Polnej zobaczyłam w oddali palący się mój dom. Była to duża kamienica przy placu Unii Lubelskiej i odsłoniętej przestrzeni Pola Mokotowskiego świetnie widoczna. Ścierpłam - tam przecież zostawiłam moją Mamę.

 

13. Relacja powstaniowa Irki Pawlak: Na Kolonii Staszica

W połowie lipca 1944 roku wróciłam z obozu, który prowadziłam przez dwa tygodnie w Olesinku koło Góry Kalwarii. Był już najwyższy czas, żeby te najmłodsze dziewczynki wróciły do domu. Front zbliżał się w szybkim tempie. Obserwowało się z jednej strony paniczną ucieczkę Niemców, a z drugiej nakazy wykonywania robót pozafrontowych - kopania rowów obronnych. Panował ogólny nastrój podniecenia.

27 lipca ogłoszono ostre pogotowie. Wiadomość otrzymałam siecią alarmową - mamy z całym ekwipunkiem stawić się w pobliżu gmachu Województwa, na ulicy Filtrowej 33. Tam spotykają się te z nas, które należą do służby sanitarnej. Moja siostra Hala, jako łączniczka, ma inny punkt zbiórki, Musia, druga moja siostra jest jeszcze w Ursynowie, gdzie razem z Ireną Lepalczyk prowadzą kolonie dla dzieci. Obie z Halą pakujemy się nerwowo - jestem właściwie przerażona. Wychodzimy z domu mówiąc, że wyjeżdżamy na wakacje - mamy plecaki i chlebaki z ekwipunkiem jak na obóz. Na ulicach dużo młodzieży podobnie wyglądającej. Jadę na Filtrową - jest tam już Hanka Sawicka i Baśka Skotnicka z dużym workiem materiałów opatrunkowych, a furtka zamknięta. Po chwili widzimy Halę Glińską - zbliża się szybkim krokiem, otwiera drzwi i wpuszcza nas do pustej willi. Przychodzą inne dziewczęta - Renia Daszkowska, Irka Bulikówna, Hanka Straszyńska, Wanda Popielówna. Brakuje Lilki Wereszczakówny. Lokujemy się w jednym pokoju, gdzie stoi olbrzymi tapczan. Możemy leżeć na nim wszystkie razem.

            Hala jest kierownikiem organizacyjnym całego punktu sanitarnego, który po zdobyciu gmachu Województwa ma być szpitalem. Nasza grupa stanowi jedną zmianę, dwie pozostałe są też ulokowane na Kolonii Staszica - jedna na ulicy Suchej 18 w domu prof. Semerau-Siemianowskiego, druga w willi na rogu Filtrowej i Suchej.

Hala „krąży”, utrzymuje kontakt ze wszystkimi grupami i z ”górą”.

29 lipca następuje odwołanie alarmu, ale mamy być w stałym kontakcie i pogotowiu. Nie mogę wrócić do domu, więc Hala zabiera mnie do siebie. Mieszkam u niej aż do 1 sierpnia. Zajmuję się przygotowaniem opatrunków, przychodzi Wanda i pomaga mi. Któregoś dnia wpada moja siostra Hala. Ona też nie wróciła do domu, mieszka u kogoś w okolicy placu Zbawiciela.

O terminie wybuchu Powstania dowiadujemy się 1 sierpnia kolo południa. Zawiadamiamy wszystkie dziewczęta. Mama Hali daje nam bardzo smaczny i bardzo obfity obiad. Jemy szybko, ale denerwuję się, że już późno, że się spóźnimy. Wreszcie wychodzimy. Przez plac Unii i Pole Mokotowskie dochodzimy do Alei Niepodległości. Hala zatrzymuje się w dowództwie na Sędziowskiej, a ja prawie biegnę na Filtrową, gdzie po chwili przychodzi i Hala. Jesteśmy w składzie: Hala, Hanka Sawicka, Basia Skotnicka, Renia Daszkowska, Hanka Straszyńska, Irka Bulikówna i ja. Słychać strzały. Hala poleca Hance Sawickiej, Basi, Reni i mnie przedostać się ogródkami do willi na Suchą, gdzie na razie ma mieścić się szpital, reszta zostaje z nią i będzie nawiązywała kontakt z innymi grupami. Jest już godzina siedemnasta, biegniemy ogródkami, w płotach porobione są dziury do przechodzenia. W tym czasie kompanie „Pługa” i ”Zielińskiego” [z VI zgrupowania III Rejonu] zaatakowały gmach Województwa. Wychodzimy na Langiewicza - od strony gmachu Województwa ostrzał. Widzę pierwszego zabitego - leży na jezdni młody człowiek w roboczym kombinezonie. Biegniemy ulicą w stronę Suchej. Na wysokości willi Siemianowskich skręcamy do furtki na Langiewicza 27. Jakaś kobieta otwiera drzwi, zatrzymujemy się dalej już przejść nie można. Niemcy strzelają niemiłosiernie. Dom, w którym jesteśmy, jest pusty. Poza kobietą, która nas wpuściła, nie ma nikogo. Siedzimy całą noc w sionce na schodach. Kobieta narzeka, że jej kury powybijają tym strzelaniem. O świcie 2 sierpnia Hanka i Henia przez dziurę w płocie przedostają się na teren posesji Siemianowskich, a Basia i ja czekamy na ewentualny kontakt z Halą. Po paru minutach Hanka i Henia wracają. Okazuje się, że tam, poza profesorem i jego żoną, przebywa ich córka Bogna z podległą jej trzecią zmianą sanitarną. Wchodzący w skład obsady lekarz opuścił w nocy dom. Pozwalają nam dołączyć do nich. Teraz Hanka i Renia przedostają się na Filtrową w poszukiwaniu Hali. My z Basią przechodzimy do willi Siemianowskich. Denerwujemy się, gdyż strzelanina znów się zaczęła. Wreszcie są już obie z powrotem. Dotarły na Filtrową, gdzie dom był otwarty, ale nie spotkały żadnej z naszych dziewcząt. Wzięły więc tylko z plecaków jakieś drobiazgi i wróciły.

Zastanawiamy się jak nawiązać kontakt z Halą. Telefon jest czynny, ale wiadomości niepomyślne. Na Kolonii Staszica powstańcy zostali bez broni. Dowiadujemy się, że w naszej willi, poza sanitariuszkami, przebywa kilkunastu chłopców, którzy nie mają broni, Około południa Niemcy otaczają willę, paru wchodzi głównym wejściem. W ręku karabiny maszynowe, za pasem granaty. Wszystkim każą zebrać się w holu, liczą nas i legitymują. Niemiec sprawdzający moją kennkartę pyta, jak tu trafiłam z Wilna, Profesor rozmawia z nimi po niemiecku, zna język wspaniale, gdyż studiował medycynę w Niemczech, zwracają na to uwagę. Naszą obecność w jego domu tłumaczy jako skutek przypadkowej ucieczki przechodniów w czasie strzelaniny. Jest nas razem szesnaście osób - profesor z żoną i córką, dwie służące, cztery sanitariuszki z naszej zmiany i siedem ze zmiany drugiej. Słabo mi się robi, kiedy Niemcy zaczynają robić rewizję i idą na piętro gdzie w schowku za drzwiami ukrytymi za szafą przebywa kilkunastu chłopców i ich łączniczka. Mamy szczęście - nie znajdują nikogo. Oni też są wystraszeni. Nie reagują na zgromadzone w willi stosy materiałów opatrunkowych i lekarstw oraz żywności. Zamykają wszystkie drzwi wyjściowe, zabierają klucze i ogłaszają, że jesteśmy internowani, grożąc śmiercią w razie próby ucieczki. Wszystkie domy na Suchej, od Filtrowej aż do Wawelskiej, Niemcy obsadzili wyprowadzając z nich mieszkańców. Dom, w którym przebywamy zlokalizowany jest w drugiej linii, nie przy samej ulicy. Od tego momentu aż do wyprowadzenia z Warszawy dnia 23 sierpnia Niemcy trzymają nas w zamknięciu i liczą trzy razy dziennie.

W pierwszych dniach Powstania zostają zabici dwaj synowie prof. Siemianowskiego. Jeden ginie w pobliżu domu, prawdopodobnie wtedy, gdy powstańcy usiłowali granatami zaatakować gmach Województwa. Drugi umiera w szpitalu na Koszykowej, gdzie zdołał dotrzeć ciężko ranny. Pani Siemianowska pada zemdlona po otrzymaniu telefonicznej wiadomości o śmierci drugiego syna (telefonowała sanitariuszka Ewa Piaszczyńska z Białej Czternastki).

Zgodnie z życzeniem właścicieli domu przebywamy wszystkie w dużym pokoju-salonie na parterze. Na noc lokujemy się na zgromadzonych tutaj materacach i na małej kanapce. W czasie silnych bombardowań (innych dzielnic) i strzelaniny schodzimy do piwnicy. Na posiłki, które przygotowuje kucharka, jesteśmy zapraszane do sąsiedniego pokoju stołowego. Pokoje łączą się rozsuwanymi szklanymi drzwiami. Siadamy przy dużym stole, ładnie nakrytym.

Każda dostaje na śniadanie kromkę świeżego chleba (kucharka piecze codziennie) ze smalcem i filiżankę herbaty (ziółek) z sacharyną, na obiad filiżankę zupy, najczęściej krupniku, na kolację, podobnie jak na śniadanie, chleb i herbata. Jesteśmy cięgle głodne. Państwo Siemianowscy jedzą przy tym samym stole nieco wcześniej. Usługuje im służąca. Widzimy to przez zasunięte wprawdzie, ale oszklone drzwi. Ślinka nam cieknie na widok i na zapach przysmaków, które spożywają. A wokół piekło Powstania.

Drugiego dnia naszego internowania, to jest 3 sierpnia, usłyszałyśmy stukanie w ścianę, która łączy dwie bliźniacze wille. Chciałyśmy odpowiedzieć, ale surowy zakaz pani domu, która uważa, że to prowokacja, nie pozwolił nam na to. Jesteśmy wściekłe. Stukanie powtarza się na wszystkich kondygnacjach, a my takie zdyscyplinowane, milczymy. Po Powstaniu dowiedziałyśmy się, że to Hala Glińska usiłowała nawiązać z nami kontakt.

Przez okno i drzwi wychodzące na taras widziałyśmy tylko ogród, w którym Niemcy wycięli wszystkie drzewa i krzewy. Pewnej nocy, gdy było już zupełnie ciemno, na tarasie pojawił się człowiek i zastukał do nas. Okazało się, że dwóch powstańców schowało się pod tarasem w schowku na narzędzia ogrodnicze. Byli to młodzi chłopcy, bardzo głodni i spragnieni. Od tego czasu co noc przez kraty w żaluzji podawałyśmy im chleb i wodę.

Od gospodarzy, którzy poruszali się po całym domu, wiedziałyśmy, że dookoła widać było palące się domy, a czasem i ludzi idących z białymi flagami. Nasza bezczynność była straszna, prosiłyśmy więc o książki, czytałyśmy i cerowałyśmy bieliznę pościelową, którą przynosiła nam służąca. Ciągle, ku zdziwieniu nas wszystkich, była woda. Myłyśmy się w pralni, która mieściła się w piwnicy. Gaz również nie został wyłączony, kucharka mogła gotować i wypiekać chleb. Tylko telefon Niemcy po kilku dniach odcięli, gdyż ktoś zadzwonił do nas w czasie ich obecności w willi.

Siedząc odizolowane, zamknięte w willi, nie w pełni zdawałyśmy sobie sprawę z tego, co Niemcy wspólnie z ronowcami czynią dookoła, w środku jakiego piekła się znajdujemy. Nastąpiło jakieś przegrupowanie i ”opiekę” nad nami objęła inna jednostka - podawali się za Austriaków. Nas tylko liczyli, ale prof. Siemianowski potrafił wyciągnąć z nich różne wiadomości. Dowiedział się, że na teren Kolonii Staszica weszły oddziały ukraińskie służące w armii niemieckiej. Zaczęły się dziać straszne rzeczy. Nawet z naszego okna widać było jak grabią, wyciągają z domów ludzi, palą. Do nas na razie nie mieli wstępu, bo pilnowali nas Niemcy, ale sytuacja mogła się zmienić w każdej chwili. Chłopcy ukryci w schowku i na strychu postanowili działać. Jeden z nich wyszedł w nocy i przedostał się ogródkami na Pole Mokotowskie, skąd doszedł do barykady na Lwowskiej. Tamtędy przedostał się do walczącego Śródmieścia. Wrócił następnej nocy, przyniósł wiadomości i jakiś numer Biuletynu Informacyjnego. Wszyscy chłopcy postanowili przedostać się do walczących, nawet ich łączniczka Basia, która w tych dniach przebywała już z nami na dole (profesor mówił Niemcom, że kobiet było szesnaście, a on siedemnasty). Wychodzili w nocy, po dwóch, trzech. Jako ostatnia grupa poszli chłopcy ukryci pod tarasem. Zostawili listy do rodzin, a od nas zabrali spis obecnych w willi, żeby móc zawiadomić nasze rodziny. Ich droga była trudniejsza niż pozostałych, ponieważ taras znajdował się po drugiej stronie domu i musieli przejść przez dwa wysokie ogrodzenia z siatki. Pierwszy przeszedł szczęśliwie, natomiast drugi został postrzelony. Spadł z ogrodzenia i leżał przeraźliwie jęcząc, coś krzyczał, majaczył - wyglądało na to, że jest nieprzytomny. Dzieliły go od nas dwa płoty z siatki i te zamknięte, zakratowane drzwi na taras, a Niemcy strzelali z balkonu sąsiedniego domu do samego świtu. To była straszna noc - chłopiec potrzebujący pomocy i my bezradne i bezczynne. Nad ranem przestał się odzywać. Natomiast Niemcy szli ławą, chyba pięćdziesięciu, z karabinami maszynowymi, strzelając bezustannie. Zakopali go w miejscu. gdzie umarł, nawet nie rewidując - miał spis naszych nazwisk. Kiedy przyszli nas liczyć opowiadali, że w nocy walczyli z dużą grupą bandytów.

23 sierpnia Niemcy wyprowadzili nas z domu, pozwalając zabrać rzeczy, które zdołamy unieść. My cztery nie miałyśmy nic, pomagałyśmy więc państwu Siemianowskim ratować ich dobytek. Byliśmy ostatnią grupą wychodzącą z Kolonii Staszica. Domy były zrabowane i spalone. Prowadzono nas pod eskortą ulicą Filtrową, dalej przez plac Narutowicza, Grójecką, Kopińską do Dworca Zachodniego. Miasto przedstawiało wstrząsający widok, wszędzie widać było krążących Ukraińców, którzy usiłowali rzucić się na nas, ale Niemcy ich przepędzili. Po krótkim czekaniu na Dworcu Zachodnim wsadzono nas do osobowego pociągu elektrycznego, takiego, jakie kursowały na liniach podmiejskich. Wagony były puste, nie wiedziałyśmy dokąd nas wiozą. Kiedy niespodziewanie pociąg zatrzymał się w Ursusie i drzwi się otworzyły, bez chwili zastanowienia wszystkie cztery wyskoczyłyśmy na peron. Nie wiem, co zrobiła reszta naszej grupy, nie wiem, jak zachowali się Niemcy. Pamiętam tylko, że jacyś ludzie wskazali nam drogę do szkoły, gdzie RGO organizowało pomoc dla wysiedlonych. Następnego dnia poszłyśmy do Piastowa, gdzie Renia miała znajomych, a po paru dniach rozstałyśmy się, udając się na poszukiwanie rodzin i bliskich.

 

14. Relacja powstaniowa Hali Glińskiej, część II: W Śródmieściu Południe

Przeskoczyliśmy Polną i podwórkami domów dostaliśmy się do jakiegoś budynku przy Mokotowskiej. Tam odbyła się zbiórka kilku grup i ”prawdziwy” raport. Ci, co go przyjmowali, byli „umundurowani”: w kombinezonach, w furażerkach i z opaskami AK. Zrobiło to na nas duże wrażenie. Wprost nie mogłam uwierzyć, że oto jesteśmy w tej wolnej Warszawie. Działo się to w noc z 10 na 11 sierpnia. Dowiedziałam się, że byłyśmy w ostatniej grupie przeprowadzonej z Kolonii Staszica. A co się stało z tymi, którzy tam zostali ?

Z Mokotowskiej przeszłyśmy do gmachu Architektury na Koszykowej. Mieściło się tam chyba dowództwo zgrupowania „Golskiego”. Pełno było różnych chłopców i dziewcząt w ciągłym ruchu i widać było szarże z ważnymi minami. Wypytywałam o moje dziewczęta z Kolonii Staszica. Nie było żadnej. W gmachu Architektury byłyśmy skoszarowane chyba przez dwa dni. Spałyśmy pokotem na siennikach na podłodze. Od razu pierwszej nocy oblazły nas wszy. Któregoś wieczora Fogg miał swój występ, entuzjastycznie przyjmowany przez „wojsko”. Rano wzięłam przepustkę i wyruszyłam na poszukiwanie mojej Mamy. Niewiele miałyśmy znajomych w tej części miasta. W którymś miejscu spotkałam jedną z lokatorek z naszej kamienicy. Roztrzęsiona opowiadała mi, jak to Niemcy wyprowadzili wszystkich mieszkańców, od razu oddzielili mężczyzn (rozstrzelali ich w ogródku jordanowskim na Bagateli) a kobiety zapędzili na Szucha, do Gestapo. Stamtąd pod ich osłoną ruszyły czołgi w kierunku placu Zbawiciela. Mówiła, że była tam moja Mama i że widziała, jak ją zabito. Nie mogłam słuchać i bez słowa uciekłam od niej. W szpitalu na Mokotowskiej znalazłam moją ciotkę, lekarkę. Mamy nie widziała, ale ponieważ i ona słyszała o okropnościach w okolicy Szucha, więc starała się zupełnie zdecydowanie przygotować mnie na tę najgorszą wiadomość. Pożegnałam ją szybko. Wbrew temu co słyszałam, miałam dziwnie mocne przeświadczenie, że Mama żyje i że muszę j odnaleźć. Pamiętam, że w nocy obudziłam Irkę, żeby jej powiedzieć, że nagle sobie przypomniałam o naszej kuzynce wysiedlonej z Łodzi, która tu zamieszkała gdzieś na Lwowskiej. „Rano idę z Tobą” szepnęła Irka. Znów dostałam przepustkę, dla Irki również. Chodziłyśmy razem od domu do domu. Przy końcu Lwowskiej przy jednej z bram usłyszałam wołanie: „Halu, tu jest Mania”. A więc jednak odnalazłam Mamę! Irka płakała razem z nami. To była prawda i o Gestapo o tych czołgach, ale Mama miała szczęście należeć do tej grupy kobiet, która zastała uratowana przez chłopców z barykady przy placu Zbawiciela. Mama nie chciała już nigdzie ruszać się z tego domu na Lwowskiej, chciała być blisko mnie. Ja dostałam przydział, razem z Irką Bulikówną i Hanką Straszyńską, do szpitala na Koszykowej 45. Nastąpiło wtedy rozstanie z Irką Orłowską. Ona zdecydowała się odejść i poszukać znajomego szpitala. Przeżyłam to rozstanie bardzo, bo zaprzyjaźniłam się nią. Ogromnie mi jej potem brakowało. Poczułam się bardzo osamotniona. Dziewczęta, z którymi dalej razem pracowałam, były młodziutkie i nie mogłam dzielić z nimi moich uczuć i nastrojów.

Szpital, który nam wyznaczono, zajmował duże frontowe mieszkanie na I piętrze, blisko gmachu Architektury. Głównym lekarzem był chyba dr Karski. Był jeszcze drugi lekarz, ale jego nazwiska nie pamiętam. Rannych było pełno w trzech dużych pokojach. Zaczęłyśmy normalną służbę szpitalną. Normalną o tyle, o ile pozwalały na to warunki (bandaże były wyłącznie papierowe - okropność!) Dni biegły szybko, choć dość monotonnie. Wtedy w tej dzielnicy było raczej spokojnie. Wolne od dyżurów godziny i noce spędzałam z Mamą. Nie mogłam się oswoić z ciężkimi przypadkami wśród naszych rannych. Jeden z nich, duży, tęgi mężczyzna, miał rozerwany brzuch, prawie całe wnętrzności odkryte. Nieraz zastępowałam inne pielęgniarki, bo nie były w stanie przełamać się, by zmienić mu opatrunek. Robiłam to wtedy ja - czułam, że muszę. Pamiętam także dwóch innych, których trzeba było karmić rurką przez nos. W ostatnim pokoju pod oknem leżał mały, chyba dwunastoletni chłopiec. Opowiadał z dumą jak rzucał butelki z benzyną na Niemców. Został poważnie ranny i stan jego był ciężki. W nocy bywał czasem nieprzytomny, płakał i wzywał matkę. Przytulała go wtedy do siebie i coś szeptałam. Pewnie zdawało mu się, że jestem jego matką i uspokajał się. Między rannymi był także pewien porucznik, który miał amputowaną nogę. Mówił o swoim bohaterstwie i żądał specjalnej opieki i względów. Miał ciągle i o wszystko pretensje. Irka Bulikówna opowiadała mi, co jej się kiedyś zdarzyło. Była sama na nocnym dyżurze. Kiedy wszystko zostało już zrobione i chorzy leżeli spokojnie, przycupnęła na jakimś łóżku i tak, na siedząco, zasnęła. Obudziło ją natarczywe wołanie chorych. Zerwała się przerażona i zobaczyła opartego o framugę drzwi rannego, któremu nie wolno było wstawać. Podbiegła do niego i zawlokła na łóżko. Okazało się, że to ten nieznośny porucznik tak się awanturował, że zmusił tamtego do wstania z łóżka. Irka w notatce-raporcie napisała o tym, że zasnęła i przez to chory wstał. Lekarz przeczytał to bez słowa i zaczął ranny obchód. Gdy podszedł do porucznika, ten zaczął wymyślać na nieodpowiedzialne pielęgniarki, brak opieki itd. Irka stała przy lekarzu trzęsąc się ze zdenerwowania. Lekarz wysłuchał porucznika z zupełnym spokojem, ale gdy ten skończył, to mocno i ”po męsku” powiedział, co o nim myśli, o jego ciągłym chwaleniu się bohaterstwem i to przy wszystkich innych, nawet ciężej rannych i o tym że młode dziewczęta pracują tu ciężko, ponad swoje siły, bardzo ofiarnie i trudno się dziwić, że są tak przemęczone iż zasypiają. Dołożył jeszcze przy tym parę mocnych słów. Nie dziwię się, że Irka tak dobrze zapamiętała ten incydent. Muszę jednak powiedzieć, że wśród tylu rannych, przy których pracowałyśmy, ten porucznik stanowił na szczęście wyjątek.

Od Jurka Kozłowskiego dowiedziałam się, że batalion Zośka właśnie przeszedł kanałami ze Starówki do Śródmieścia. Spotkać ich można w Palladium. Jak długo będą w Śródmieściu nie wiadomo i jeszcze wiadomości, którzy ze znajomych chłopców zginęli. Załatwiłam zaraz zastępstwo i wybiegłam. Chciałam być tam, choć najbliższych mi chłopców już nie było. Część drogi przepychałam się piwnicami, potem przebiegłam pod barykadą na drugą stronę Marszałkowskiej. Wpadłam prosto na Dankę Zdanowicz. To było miejsce jej działania. Bardzo się ucieszyłam. Uściski, szybka wymiana wiadomości i po chwili biegłam dalej. Poczekałam trochę w kolejce na przejście płytkim wykopem na drugą stronę Alei Jerozolimskich i już parę kroków do kina Palladium. Tam tłum, ledwie mogłam dotrzeć do znajomych. Odbywało się Właśnie spotkanie z Zofią Kossak--Szczucką, więc nie najlepszy moment na nagadanie się. Spotkałam tam również szereg znajomych z moich kursów instruktorskich, były dziewczęta i z Białej Czternastki dużo z nich znałam. Tam dowiedziałam się, że już oficjalnie rozkazem mam przyznany stopień podharcmistrzyni. Dowiedziałam się także, że właśnie tam odbył się (czy miał się odbyć) ślub Irki Kowalskiej z Jasiem Wuttke no i cały szereg jeszcze innych nowinek. Ogólnie panował nastrój jakiegoś poruszenia i podniecenia - tyle osób znów się spotkało. Miałam nie dużo czasu, musiałam wracać. Znów ta sama trasa, ten sam ostrzał z karabinów maszynowych w Alejach i na Marszałkowskiej no i te pojedyncze „trzaski” gołębiarzy. Jedna z takich kulek, przeznaczana dla mnie uderzyła w mur tuż nad moją głową, gdy biegłam pod ścianą jakiegoś domu, tylko odpryski muru sypnęły się na mnie - miałam szczęście.

Około połowy września rozchorowałam się. Zdaje się, że to było jakieś zatrucie. Dowlokłam się do „Sano”. Była to przedwojenna lecznica, a obecnie szpital z prawdziwego zdarzenia, w jakimiś stopniu opiekuńczy w stosunku do naszego. Tam położyli mnie w pokoju dla pielęgniarek. Przez kilka dni byłam nieprzytomna, albo po prostu z osłabienia nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, W tym właśnie czasie nastąpiło silne ostrzeliwanie naszej dzielnicy. Nakierowali tym razem na nas tzw. „szafy” (inaczej „krowy”). Tynk i gruz waliły się dookoła i cały budynek „chodził”. Gdy tylko dałam radę dźwignąć się z łóżka, powlokłam się do Mamy. Byłam z nią dwa dni i nieco już silniejsza poszłam do szpitala. Zobaczyłam cały front domu i to nasze piętro zbombardowane. Nie pamiętam już kto skierował mnie do nowego punktu. Tym razem szpital mieścił się w lokalu po maglu, w suterynie oficyny domu mały, ciemny lokal, a w nim ranni na łóżkach, na siennikach, na ziemi, na stołach malowniczych. Ciasnota okropna, ledwo się można było przecisnąć między rannymi. Lekarzy tu już nie było, sanitariuszek mało, żadnej z dawnych. Jak się okazało, Hankę Straszyńską przydzielono do innego punktu, a Irka Bulikówna, raniona w głowę podczas ostrzeliwania, leżała w ”Sano”. Ze znajomych rannych poznałam tylko kilku. Poprzedni szpital wydał mi teraz się rajem w porównaniu z tym, co było tu. Pamiętam jednak, że panował, o dziwo, zupełnie miły nastrój. Było dwóch czy trzech poruczników, miłych i kulturalnych. Zawsze opowiadali coś ciekawego. Jednemu z nich gotowałam kiedyś ziemniaki. Tak, trzy nieduże ziemniaki: przyniósł mu je ktoś z jego oddziału. Była to wtedy zdobycz zupełnie niesłychana. Po ziemniaki czy inne warzywa robiono wypady na Pole Mokotowskie. Ryzyko było duże, wiele osób z tych wypraw nie wracało. Otóż gotowałam te ziemniaki, nie spuszczając z nich oka przez cały czas. Byli tacy, którzy chcieli wyciągnąć mi je z wrzątku, próbowali mnie przekupić. Obroniłam je jednak i zaniosłam porucznikowi. Chciał mi jeden ofiarować, ale nie przyjęłam i podzielił się z sąsiadem. Teraz to brzmi nieprawdopodobnie, ale trzeba wiedzieć, że wtedy od dłuższego już czasu jedliśmy tylko „pluj zupkę”, czyli gotowaną pszenicę. Jedynie cukier i kawę zbożową mieliśmy w nadmiarze. Tą mocno słodzoną kawą zapełnialiśmy żołądki, ale właściwie ciągle byliśmy głodni.

Przynieśli kiedyś do naszego magla żołnierza węgierskiego. Był strasznie zabiedzony, brudny i zawszony. Pamiętam go dobrze, bo ja musiałam się nim zająć. Nie mówił w żadnym języku prócz swojego, ale jak mógł tak okazywał nam wdzięczność i sympatię. Zgłodniały też był bardzo i jedyne, co często powtarzał, to „repete, repete” i pochłaniał łapczywie „pluj zupkę”, Później przynieśli też i Niemca. Ten był antypatyczny. Nie chciał tknąć jedzenia dopóki któraś z nas nie skosztowała, bo bał się, że go otrujemy. Uspokoił się dopiero, gdy któryś z naszych rannych wrzasnął na niego po niemiecku, że jest wśród Polaków, którzy nie mają zwyczaju zabijać jeńców i jeżeli się boi, to znaczy że przywykł do takiego postępowania Niemców w stosunku do rannych. Leżał już odtąd cicho i tylko uważnie obserwował, czy aby dostaje to wszystko co inni chorzy.

W tym szpitalu doczekaliśmy końca Powstania. W pierwszym rzędzie zabrano od nas Niemca i Węgra. Potem stopniowo ciężej rannych przenoszono na inne punkty sanitarne. Zostało ich już niewielu, kiedy zarządzono ewakuację. Otrzymałam legitymację AK z wymienioną służbą sanitarną. Poprosiłam wtedy o pozwolenie nie udawania się do obozu i wyjścia z ludnością cywilną. Otrzymałam pozwolenie, ale jednocześnie ostrzeżenie, że to może być dla mnie niebezpieczne. Nie cofnęłam się - nie chciałam dobrowolnie znów rozstawać się z Mamą. Swoją legitymację oddałam żonie jednego z rannych, żeby mogli być dalej razem. My z Mamą wyszłyśmy z Warszawy 7 października. W Pruszkowie pokazałam fałszywe zaświadczenie lekarskie, że mam zaawansowaną gruźlicę. Niemcowi, który na placu dokonywał selekcji wszystkich warszawiaków moje zaświadczenie nie bardzo trafiło do przekonania i kazał mi przy sobie czekać. Uratował mnie wtedy jakiś polski lekarz, który coś energicznie Niemcowi tłumaczył, po czym wziął mnie za rękę i wciągnął między ludzi. Dostałyśmy się z Mamą do odkrytego bydlęcego wagonu. Pociąg wlókł się wolno, przystając co pewien czas. Nie było wiadomo, gdzie nas wiozą. Uważałam, że nie ma co czekać na to gdzie wylądujemy, postanowiłam, że uciekniemy. Gdy zapadła noc, wyskoczyłyśmy z pociągu, zresztą nie my jedne. Okazało się, że było stamtąd niedaleko do Kielc, toteż tam najpierw dobrnęłyśmy, a potem do Krakowa.

I tak skończyło się dla mnie Powstanie. Wspominam je raczej z przykrością. Nie dane mi było przeżywać radości i uniesień jego pierwszych dni. Tak się złożyło, że będąc wśród wielu ludzi czułam się w jakimś stopniu osamotniona, bo bez grona najbliższych mi dziewcząt, a nawet bez możliwości kontaktu z tymi „szarżami”, z którymi przedtem współpracowałam, np. z dr Barbarą. Nie opuszczała mnie myśl o dziewczętach, z którymi rozstałam się na Kolonii Staszica. Po sto razy zadawałam sobie pytanie, czy słusznie wtedy zrobiłam dzieląc nasz zespół na mniejsze grupy. Może będąc razem - razem uratowałybyśmy się ? Ich los był mi zupełnie nieznany, a przypuszczenia najgorsze. A ja tymczasem wyszłam z Powstania cała i zdrowa.

A co stało się z Hanką Straszyńską i Irką Bulikówną? Otóż Hanka pracowała w swoim szpitalu do końca Powstania. Do obozu nie poszła, poprosiła o zwolnienie i wyszła z ludnością cywilną. Jej rodzinie udało się wydostać ją z Pruszkowa. Irka, ranna w głowę 16 września i leczona w ”Sano”, wróciła do domu, gdy poczuła się lepiej (mieszkała na Mokotowskiej róg Wilczej). Warszawę opuściła razem z rodziną.

 

15. Relacja powstaniowa Lilki Wereszczakówny: Punkt sanitarny na Czerniakowie.

Dnia 1 sierpnia jak zwykle poszłam do biura. Pracowałam na ulicy Wareckiej w Warszawskiej Hurtowni Aprowizacyjnej. Nic nie wiedziałam o wyznaczonym już dniu i godzinie wybuchu Powstania. Do domu, gdzie czekała na mnie wiadomość, wróciłam już znacznie po godzinie 16. O godzinie 17 rozległy się strzały. Górny odcinek ulicy Czerniakowskiej przez kilka dni był ziemią niczyją. Ulica była kompletnie pusta, raz tylko, drugiego czy trzeciego sierpnia, przejechał pancerny wóz niemiecki pełen żandarmów z bronią w ręku.

Po kilku dniach Czerniakowską opanowali powstańcy. Przez ulicę przechodzić było niebezpiecznie, bo była pod ostrzałem, ale okolica uliczki i podwórka w stronę Wisły były bezpieczne. Ulica Książęca również była trudna do przebycia, a stanowiła jedyne połączenie ze Śródmieściem. Posłyszałam, że gdzieś w pobliżu ma się organizować punkt sanitarny. Zgłosiłam się tam, było to na ulicy Okrąg 2 lub 2a. Punkt organizowała „dr Konstancja”, chirurg-stomatolog. Miała ze sobą trzy swoje znajome harcerki sanitariuszki, a poza tym zgłosiło się do niej jeszcze kilka „zabłąkanych”, podobnie jak ja. Pamiętam je dobrze, aczkolwiek w większości tylko z imion. Z dr Konstancją były Ninka, Bogna i Renia (zginęła później od granatnika, który wybuchł na podwórzu szpitala - na krzyżu zobaczyłam wówczas nazwisko Remiszewska). Zgłosiły się prócz mnie Basia (Krygier?), druga Basia, Stela i Irka (w czasie Powstania przedostał się ze Śródmieścia jej narzeczony i wzięli ślub !).

Dr Konstancja była to osoba bardzo energiczna, surowa, w wieku chyba czterdziestu kilku lat. Zorganizowała doskonale nasz szpitalik i zaprowadziła w nim wielką dyscyplinę. Każda z nas miała przydzielony jeden pokój, a w jednym pokoju było zwykle od czterech do sześciu rannych. Jakoś zorganizowałyśmy sobie białe fartuchy i białe chusteczki na głowę. Na prawym ręku nosiłyśmy z dumą opaski biało-czerwone, a na lewym opaski z czerwonym krzyżem. Dostałyśmy też legitymacje. Ponieważ byłyśmy w większości chyba już zaprzysiężone, dr Konstancja przysięgi nie odbierała. Pełniłyśmy w naszym szpitalu funkcje salowych - myłyśmy codziennie podłogi w swoich pokojach, pomagałyśmy przy toalecie rannym, karmiłyśmy ich, podawałyśmy baseny i kaczki, codziennie pomagałyśmy im przejść lub przenosiłyśmy ich do pokoju opatrunkowego, gdzie dr Konstancja robiła opatrunki. Oczywiście nasza pomoc przy opatrunkach mimo szkolenia była mało fachowa, na szczęście wśród lekko rannych znalazła się ranna w udo siostra „Skoczek”, pielęgniarka dyplomowana, instrumentariuszka jednego z warszawskich szpitali. Już po paru dniach kulejąc chodziła do pokoju opatrunkowego i bardzo pomagała dr Konstancji przy zabiegach i opatrunkach. Nasz punkt w ciągu sierpnia przyjmował tylko lekko rannych - ciężko rannych odsyłałyśmy do szpitala ZUS, odległego o 200-500 metrów. Najcięższym zabiegiem, jaki pamiętam w sierpniu, była amputacja ręki łączniczki „Asi”. Rękę pogruchotał granatnik. Amputacja przeprowadzona była bez narkozy przez dr Konstancję i dr Kamińskiego (chirurg - nie pamiętam skąd się u nas znalazł, nie pamiętam także, dlaczego nie odesłało się „Asi” do ZUS - widocznie nie było można). W czasie operacji trzymałam „Asię” za nogi. Potem, po miesiącu, spotkałam ją w obozie w Pruszkowie. Była bez ręki, ale wydobrzała całkowicie po tej prymitywnej amputacji.

Pracowałyśmy cały dzień, a co kilka dni przypadał dyżur nocny. Nad ranem po dyżurze nocnym na podwórku naszego szpitalika rozpalałyśmy pod kotłem i sterylizowałyśmy narzędzia chirurgiczne. Zwykle dyżur nocny pełniły dybie sanitariuszki. Po dyżurze było 24 godziny odpoczynku. Ponieważ moi rodzice mieszkali niedaleko, otrzymałam od pani doktór pozwolenie na odwiedzanie ich w czasie tych wolnych godzin po nocnych dyżurach.

Sierpień, w porównaniu z tym co nastąpiło we wrześniu, był okresem sielanki. Z chwil radośniejszych pamiętam Mszę polową na podwórzu sąsiedniego domu w Dniu Żołnierza 15 sierpnia oraz dzień zdobycia Paryża. Pamiętam, że ktoś, kto słuchał radia, opowiadał nam o tym - mówił, że bez przerwy grają Marsyliankę i pozdrawiają Warszawę. Pani O’Brien de Lassy (czy de Lacy), która. zajmowała się administracją i sprawami gospodarczymi naszego szpitala, „zorganizowała” gdzieś, z jakichś niemieckich magazynów, szary materiał na spódniczki, seledynową flanelę na bluzki, szare swetry i furażerki. Koleżanka Stefa, która doorze szyła, uszyła nam z tego spódniczki i bluzki, tak że miałyśmy rodzaj mundurów, ale i tak chodziłyśmy w białych fartuchach i chusteczkach, a w tych mundurkach wystąpiłyśmy chyba tylko raz na wspomnianej już uroczystości w dniu 15 sierpnia. Mimo, że trwały walki, byli ranni i zabici, w sierpniu życie w naszym szpitaliku przebiegało względnie spokojnie. Pracowałyśmy bardzo ciężko i to chyba było dobre.

Zaczęło być strasznie dopiero we wrześniu. Pierwszego i drugiego września przeszły do nas niektóre oddziały ze Starówki, a równocześnie Niemcy zaczęli zdobywać Czerniaków. Są to rzeczy znane - zdobywali dom po domu (bombardowanie, goliaty, artyleria). Nasz szpital ewakuował się do piwnic bloku na rogu Wilanowskiej i Okrąg, potem (o ile pamiętam) na Wilanowską 18, 16 i 14. Wkrótce potem odcięto nas od szpitala ZUS. Ciężko ranni leżeli w piwnicach w ubraniach, zabrakło opatrunków lekarstw. Nie można im było w niczym pomóc. Jedyne, co mogłyśmy dla nich zrobić, to być przy nich, żeby czuli, że nie są zupełnie opuszczeni. Nie było jedzenia, nie było niczego. Ciężko jest opisywać, są to zresztą rzeczy powszechnie znane. Moje wspomnienia z tego okresu są też bardziej zamazane. Pamiętam wśród ciężko rannych śliczną łączniczkę „Iri” i porucznika „Sława” (był ranny w brzuch). Może ich rodziny nic o nich nie wiedzą i to będzie jedyna wiadomość? Mówiono, że szpital nasz ma się ewakuować za Wisłę lub kanałami na Mokotów. Pani Doktór miała zostać z ciężko rannymi i częścią personelu na łasce Niemców, reszta miała przejść na Mokotów. Oczywiście z obu projektów nic nie wyszło.

W tym całym koszmarze pamiętam jeden moment szalonej radości. Chyba po 18 września wpadł ktoś do nas (do piwnic, gdzie mieścił się szpital - było to już po kolejnej ewakuacji, chyba Wilanowska 16) i oznajmił, że niebo jest pełne samolotów i skoczków spadochronowych, że jakieś wojska idą nam z pomocą. Po krótkim czasie okazało się, że rzekomi skoczkowie to pojemniki. Był to nalot amerykański - większość pojemników, jak wiadomo, wpadła w ręce Niemców. W tym okresie Niemcy byli tuż, tuż, po drugiej stronie ulicy Okrąg. Rano, chyba 20 września, pani doktór zebrała nas i oznajmiła, że dom się poddaje i że trzeba wyjść na podwórze, gdzie są Niemcy, a ponieważ nie szanują oni konwencji genewskiej, możemy zdjąć opaski i wyjść, wynosząc lżej rannych, z ludnością cywilną. Tak też uczyniłyśmy. Wynoszenie i wyprowadzanie rannych było bardzo trudne, bo byłyśmy bardzo osłabione głodem i przeżyciami. Pamiętam, że po wyjściu na światło spostrzegłam, że całe podwórze naszego bloku usłane jest ciałami pomordowanych powstańców w panterkach. W panterkach przyszły do nas oddziały ze Starówki. Pani doktor widocznie wiedziała już o tym i każąc nam wyjść z lekko rannymi i ludnością cywilną po prostu ocaliła nam życie! Ja osobiście pamiętam, że byłam chyba w szoku, jakby wszystko było we śnie. Dźwigałyśmy z koleżankami na kocu ranną, ale na skutek osłabienia częściowo wlokłyśmy ją po ziemi - nie było noszy, a koc się uginał. Niemcy stali przy wyjściu z piwnicy - byli to wehrmachtowcy, ale dalej stali SS-mani (to pewnie oni wymordowali powstańców w panterkach). Przeprowadzili rewizję, koleżance ściągnęli z ręki pierścionki. Pamiętam jednego z nich - był bardzo podniecony, albo pijany, albo przestraszony. Chwila była groźna. Ale zaczęła strzelać lekka artyleria zza Wisły - pociski rozrywały się niedaleko i wtedy Niemcy machnęli ręką, że mamy iść w dół Czerniakowskiej i w górę na zachód. Było nas chyba około stu osób - poszłyśmy, prowadząc i niosąc lekko rannych. Jak wiadomo, ciężko ranni zostali w piwnicach zastrzeleni. Szliśmy chyba Górnośląską, potem Aleją Szucha, potem Polem Mokotowskim. Nocowaliśmy pod jakimś wiaduktem na Woli - było bardzo zimno.

Następnego dnia weszliśmy do obozu w Pruszkowie. To było zdaje się 21 września. Skierowano nas do baraku nr 5, skąd wywożono młode osoby na roboty do Niemiec. Ale tu przyszły nam z pomocą pielęgniarki pruszkowskie. Rannych skierowano do szpitala, a nas przeprowadziły (jakoś dowiedziały się, nie wiem skąd, że jesteśmy sanitariuszkami), do baraku nr 2, gdzie przez kilka dni nocowałyśmy na pięterku, na matach pełnych wszy. W międzyczasie pielęgniarki postarały się o zaświadczenie ze szpitala w Milanówku - fikcyjne oczywiście - zapotrzebowanie na „wykwalifikowane” pielęgniarki. Razem z grupą nas sześciu przedstawiły to zapotrzebowanie niemieckiemu lekarzowi, dr Koenigowi (zapamiętałam nazwisko), który wypisał dla nas skierowanie do pracy w szpitalu w Milanówku. Wyszłyśmy więc z obozu całą naszą szóstką zupełnie legalnie i poszłyśmy do owego szpitala. Tam zaopatrzono nas w fikcyjne zaświadczenia (mam je do dzisiaj), że przebywałyśmy w miesiącu sierpniu i wrześniu w tym szpitalu na leczeniu. Pamiętam lekarkę, która wypisywała mi zaświadczenie, że w czasie od 15 sierpnia do 26 września leczyłam się w ich szpitalu na wysięk w kolanie i zmiany gruźlicze w szczytach. Była to niejaka dr Kiełbasińska. Takie zaświadczenie stanowiło pewną ochronę od Niemców. Zaopatrzone w podobne zaświadczenia rozeszłyśmy się w różne strony - ja ruszyłam z koleżanką Irką (tą, która brała ślub w sierpniu) do ciotki, do Chylic. W Chylicach przebywałam około dziesięciu dni. W październiku ruszyłam na poszukiwanie rodziców, których znalazłam pod Radomiem we wsi Wichów, gdzie ich ulokowało RGO.

W tej relacji ograniczyłam się do suchych faktów, coraz bardziej suchych w miarę pisania, bo te wspomnienia są ciężkie. Może się to do czegoś przyda. Może tych kilka zapamiętanych pseudonimów będzie dla kogoś jakąś wiadomością. Wydaje mi się także, że mało jest opracowań i relacji o dzielnej postawie służby zdrowia w Pruszkowie i Milanówku.

 

16. Notatka Maryli Kwiczala o jej pracy w szpitalu powstańczym na Czerniakowie

W czasie Powstania pełniłam służbę razem ze swoją starszą siostrą, sanitariuszką AK, w szpitalu powstańczym na Czerniakowie przy ul. Zagórnej 9. Byłyśmy na Czerniakowie od momentu ogłoszenia mobilizacji – najpierw w domu Starców przy ulicy Czerniakowskiej, a potem, gdy szpital trzeba było powiększyć, przeniesiono go na Zagórną.

Wyszłyśmy z Warszawy razem z rannymi po zajęciu terenu przez Niemców w połowie września. Wraz z częścią rannych dostałyśmy się do obozu w Pruszkowie, a potem do szpitala w Podkowie Leśnej a potem już „prywatnie” do rodziny w Krakowie.

 

17. Notatka Wisi Maziakówny o jej udziale w Powstaniu - w punkcie sanitarnym batalionu „Krybar”

W ramach zajęć konspiracyjnych zostałam przeszkolona w zakresie udzielania pierwszej pomocy (szkolenie sanitarnej) i łączności.

Przed Powstaniem otrzymałam przydział jako sanitariuszka do szpitala im. Karola i Marii na Woli. W dniu 1 sierpnia 1944 roku w godzinach rannych otrzymałam rozkaz (za pośrednictwem łączniczki Stępkowskie) zgłoszenia się o godzinie 17 na ulicy Marszałkowskiej 85 (numeru lokalu nie pamiętam) po zmianę przydziału. Na miejsce zbiórki nie dotarłam. Wybuch Powstania zaskoczył mnie na ulicy Marszałkowskiej przed ulicą Świętokrzyską.

Podczas Powstania pracowałam jako sanitariuszka i łączniczka w punkcie sanitarnym batalionu „Krybar” przy ul. Foksal róg Kopernika. Po zajęciu tych terenów przez Niemców zostałam wywieziona do obozu pracy w Jenie (Turyngia). Do Polski wróciłam w sierpniu 1945 roku.

 

18. Relacja powstaniowa Hali Pawlak, łączniczki w dowództwie zgrupowania „Gurt” - Śródmieście Północ

1 sierpnia 1944 roku zostałam zawiadomiona, że mam być po południu na punkcie w okolicy ulicy Emilii Plater. Poszłam. O oznaczonej godzinie na punkcie nikogo nie ma, nic się nie dzieje. Wychodzę szybko do domu - może tam są dalsze rozkazy. W Alejach Jerozolimskich mijam patrol żandarmerii niemieckiej z automatami gotowymi do strzału. W domu na Siennej nie ma żadnej wiadomości. Idę do Hanki, która w sieci alarmowej przekazuje do mnie polecenia. Mieszka blisko, na rogu Żelaznej i Siennej. Rozkazu nie było, postanawiamy czekać u niej. Zaczęło się, a my bez przydziału. Naokoło ludzie w opaskach biało-czerwonych, a my czekamy. Ulicą Żelazną w kierunku Chłodnej przejeżdżają czołgi. Budujemy barykady. Rano 2 sierpnia decydujemy się iść na Pańską, bo wiemy, że internat RGO prowadzą harcerki (później dowiedziałam się, że tam właśnie mieściła się wtedy komenda Warszawskiej Chorągwi Harcerek). Polecono nam na własną rękę szukać przydziału.

Kiedy szłyśmy Sienną w kierunku Marszałkowskiej natknęłyśmy się na dziewczęta z patrolu sanitarnego, też harcerki, znajome Hanki. Przyjęto nas do patrolu „Dudy” - dwie sanitariuszki zginęły zaraz pierwszego dnia Powstania (jedna z nich to była Lilka Gliwicz z Kręgu starszych dziewcząt Błękitnej Czternastki). Dostałyśmy torby sanitarne po nich. Korzystając z tego, że na tym terenie było stosunkowo spokojnie, szkoliłyśmy się do pracy, która nas czekała, bo przecież obie miałyśmy przydział do łączności i przygotowanie w te dziedzinie. Nastrój w patrolu poważny. Ludność cywilna wita nas i gości czym kto ma. Potem do patrolu zostały jeszcze przygarnięte dwie znajome 12-14 letnie harcerki. Nie mogły przedostać się do swego miejsca zamieszkania.

Po kilku dniach dowództwo miejscowego zgrupowania, poszukując łączniczek (część nie dotarła), ściąga nas do siebie. Okazuje się, że jesteśmy w dowództwie zgrupowania „Gurt”. Grupą łączniczek kieruje „Tekla”. Pracujemy razem z ”Wiką” i ”Diną”. Zgrupowanie rozmieszczone jest między ulicami Sienną i Chmielną, od Marszałkowskiej do Żelaznej. Zapoznajemy się z sytuacją w rejonie naszego działania, dowiadujemy się gdzie i skąd jest ostrzał. PASTA na Zielnej utrudnia przeskok przez tę ulicę. Z drugiej strony jest ostrzał z Dworca Głównego, no i ”gołębiarze”. Przeskok przez Zielną ułatwia wielki lej po bombie na skrzyżowaniu z Sienną. Wskoczyć łatwiej, wyskoczyć ciężko, jest więc tam dużo rannych.

Coraz częstsze staje się bombardowanie naszego terenu. Jedna z przygarniętych małych harcerek, wysłana po sabadylę do mydlarni (znalazłyśmy wszy) nie wróciła. Bomba trafiła w bramę - musiała widocznie tam się zatrzymać w czasie bombardowania. Sanitariuszka Zosia od „Dudy” umiera zraniona odłamkiem w brzuch. Położyła się na chwilę po ciężkiej nocy i gdy zaczęło się bombardowanie pozostała na kwaterze. Tak martwiła się o swoich bliskich mieszkających koło BGK. Na podwórkach przybywa grobów. Hanka dostaje cegłą w głowę. Chodzi dalej, ale nie czuje się dobrze.

Pewnego dnia odnoszę meldunek do Głównego Dowództwa. Generał „Monter” osobiście odbiera kartkę i wkłada do kieszeni. Wracamy, lecą bomby - usiłujemy się gdzieś schować. Jesteśmy w jakimś ogródku. Uprzytamniam sobie, że nie wiem, czy miała być odpowiedź. Akurat wtedy nastąpiła decyzja o zmianie miejsca pobytu Dowództwa. Zamieszanie, ale pilnuję gdzie się przenoszą. Już w nowym miejscu w gmachu PKO przy ul. Świętokrzyskiej, odnalazłam generała na drugim piętrze. Pytam o odpowiedź. Zdziwiony, czego od niego chcę. Melduję, że przyniesiony przeze mnie meldunek znajduje się w jego prawej górnej kieszeni. Jest. Odpowiedzi nie będzie. Potem często bywałyśmy w gmachu PKO.

Dyscyplina nie pozwalała nam poruszać się po mieście bez konkretnej potrzeby, nawet w okresie spokoju. Nigdy nie wiadomo, co będzie za chwilę. Nasz osobisty ekwipunek na czas Powstania został złożony na Mokotowskiej w okolicy placu Zbawiciela. Marzy się nam odzyskanie go. Prosimy sierżanta z naszej kancelarii o wysłanie nas w razie potrzeby na drugą stronę Alej. Przyrzeka. Wkrótce dostajemy mapę do dostarczenia właśnie w tamtym kierunku. Wyruszamy z Hanką. Alejami w dzień jeżdżą Niemcy, my przeskakuje my nocą. Strasznie szerokie te Aleje! Po załatwieniu sprawy służbowej szukam swojej drużynowej Hali Glińskiej. Dowiaduję się od niej co z resztą naszych dziewcząt. Zostały na Kolonii Staszica, a wśród nich moja siostra Irka. Co dalej z nimi? Odbieramy swój ekwipunek, biegniemy na plac Trzech Krzyży. Gimnazjum Królowej Jadwigi jeszcze stoi - kwaterują tam koleżanki Hanki. Dziwnie jest poruszać się po tej stronie Alej, ale ludzie nas informują, gdzie ostrzał i którędy można się przedostać. Wracamy znowu nocą – w moim plecaku jest puszka smalcu i co najważniejsze - gęsty grzebień!

Później, kiedy padła Starówka, nasza dzielnica znalazła się pod silnym ostrzałem artylerii i wzmogła się działalność lotnictwa. Stopniowo zamiast ulicami zaczęłyśmy chodzić piwnicami. Przez dziury w murze przechodziłyśmy z domu do domu. W piwnicach pełno było ludzi, dużo chorych, dzieci. Przy przechodzeniu na drugą stronę ulicy barykady umożliwiały bezpieczniejsze poruszanie się. Od strony Dworca Głównego ciągle ostrzał „gołębiarza”. Przy przejściach całe kolumny transportujące żywność oczekują na swoją kolejkę - łączniczki przechodzą poza kolejnością. Zaczynam chodzić pod jezdniami. Jako pierwszą „przeciągają” mnie jeńcy niemieccy, którzy robili przekop pod ulicą. Głupie uczucie. Pełno różnej grubości rur i kabli. Niemcy siedzą w niszach, które sobie wydłubali. Wydostaję się z drugiej strony, cała w glinie. Na ulicy czeka kolumna z pszenicą na „pluj zupę”. Po naszej stronie są magazyny zbożowe. Jest także u nas suszona kapusta, która dodana do zupy bardzo poprawia smak.

W pierwszych dniach września przez trzy dni odpoczywają na naszym terenie oddziały ze Starówki. Umundurowani w niemieckie panterki i hełmy, różnią się od naszych oddziałów ubranych w robocze drelichy. Coś ściska za gardło - przeszli piekło, ale są twardzi.

Za naszym terenie coraz ciężej - artyleria, sztukasy, pożary. Zmiany kwater - stopniowo schodzimy coraz niżej. Dowództwo mieści się w piwnicy na Chmielnej od strony dworca. Tu może nie będą bombardować, bo mogą trafić w swoich. Ale mogły nas zbombardować samoloty radzieckie, dokonujące nalotów na Dworzec Główny.

7 września padło Powiśle. Zaskoczenie. Walki w rejonie placu Napoleona. Którejś nocy zostaję przydzielona jako przewodnik do żandarmerii. Idziemy we dwoje. Noc, widok straszny, wszystko wokół płonie. Ulice zawalone gruzem. Gmach PKO opuszczony po pożarze. Jak zjawa ukazują się na tle nieba resztki Prudentialu. Idziemy po gruzach w górę i w dół - to były kiedyś ulice. Nie spotykamy nikogo, ani wrogów, ani naszych.

18 września w biały dzień następują zrzuty na terenie Śródmieścia Północ. Widok fantastyczny. Pełno spadochronów, radość niesamowita - całujemy się z obcymi na ulicy. To wyprawa amerykańska (niedawno przeczytałam w książce F. Majorkiewicza: …„Dane nam było przeżyć, że 80 zasobników z uzbrojeniem, amunicją i materiałami wybuchowymi spadło wtedy na Śródmieście Północ…”).

Coraz częściej słyszymy samoloty radzieckie - wydają one charakterystyczny dźwięk. Zmniejsza się bombardowanie. Po ewakuacji Dowództwa z PKO na Świętokrzyskiej zanosimy meldunki na Chmielną. Chodzę z Diną. Najgorzej przeskoczyć ulicę - walą granatniki. Wybiega Dina i gdy wpada do bramy naprzeciw, wybiegam ja. Na chodniku dostaję w rękę, cofam się. W bramie słyszę, że trzeba było przebiegać, bo zawsze jest chwila przerwy. Ale zaraz był drugi wystrzał. Ręka głupstwo, maleńki odłamek siedzi w mięśniu przedramienia. Zalepiono mi rękę plastrem (do dziś noszę ten odłamek). Wracam. Nie mogę się zdecydować na przeskok tym samym miejscu. Piwnicami przechodzę do innego domu i z okna wystawowego wyskakuję na ulicę, przebiegam i wracam do swojego dowództwa. Diny nie ma, to znaczy że ranna. Wychodzę na poszukiwanie. W bramie wpadam na Dinę prowadzoną przez dwóch powstańców. Nie chciała leżeć gdzie indziej, chce być w naszej jednostce. Obie nogi ma pokaleczone odłamkami. Najpierw w bramie jeden wybuch wywrócił ją, a następny poranił. Odwiedzam ją często. Opatrunki są bolesne, poza odłamkami wyciągają jej z ran strzępy ubrania. Kości ma na szczęście nienaruszone. Leżała do kapitulacji. Mnie pożyczyła swoje półbuciki. Wyszła do obozu z jednostką, a w obozie leżała jeszcze długo - było zakażenie.

 

19. Relacja powstaniowa Danki Kalińskiej, łączniczki dowódcy batalionu „Iwo” - Śródmieście Południe

Gorączkowy okres przygotowań do Powstania zaczął się dla nas 23 lipca 1944 roku, kiedy to na zbiórce u mnie w domu (Nowogrodzka 6a) poznałyśmy „bardzo ważną osobę”, która przyszła pomóc nam zorganizować szpital powstańczy. Do dziś nie wiem, kim była ta druhna, lat powyżej 25, włosy ciemne zaczesane do tyłu z dużym koczkiem i dużą powagą malującą się na twarzy. Pamiętam tylko, że byłam bardzo przejęta samą jej obecnością w moim mieszkaniu, a jeszcze bardziej charakterem służby, która została nam przez nią przydzielona. Niestety na następną zbiórkę, tym razem roboczą, wyznaczoną na godzinę 17 dnia 1 sierpnia, dotarłam z zastępu tylko ja jedna. Dotarła tam również drużynowa Zielonej Czternastki, Danka Zdanowicz. Byłyśmy tylko we dwie. Danka postanowiła włączyć się do akcji w tej dzielnicy i obiecała zabrać mnie ze sobą. W ten sposób już drugiego sierpnia stałam się łączniczką majora „Iwo” (Zakrzewskiego) w batalionie „Iwo” w Śródmieściu Południe. Zapytana, jaki chcę mieć pseudonim, długo się namyślałam. Zaproponowano mi, żebym przyjęła nazwę mojego zastępu. I tak zostałam włączona do akcji powstańczej jato „Promyk”...

Moja służba jako łączniczki była chyba typowa dla oddziałów walczących na terenie Śródmieścia-Południe. Pozostawiła we mnie znane chyba nam wszystkim wspomnienia uniesień przeplatanych głodem, chłodem i brudem, a jednocześnie wspomnienia jedynego w swoim rodzaju dowodu na własne prawdziwe, sensowne istnienie przy... zwykłym uczuciu znużenia podczas nieefektownego szarego spełniania codziennych obowiązków.

Bardzo silnie przeżyłam rozstanie z oddziałem. Major „Iwo” wiedział, że mam kontakt z matką w tej samej dzielnicy. Po kapitulacji najmłodszych „żołnierzy” odkomenderował do domu. Niestety innego zdania była komendantka służby kobiecej naszego batalionu (ponoć poznanianka). Gdy poszłam do niej odmeldować się, zarzuciła mi zdradę Ojczyzny! Można sobie wyobrazić co to znaczyło dla młodej duszy i jak zostałam wówczas przetrącona psychicznie. Dopiero ponowny apel do serca i rozumu niezapomnianego majora „Iwo” uświadomił mi, że zaczyna się nowa epoka, nowe życie i że każdy z nas powinien przeżyć, żeby JUTRO budować nową Polskę...

 

20. Relacja powstaniowa Teresy Bartel, łączniczki w oddziale „Sokół” - Śródmieście Południe

W wyznaczonym punkcie na Marszałkowskiej zastałam zupełnie puste mieszkanie. Ani ludzi, ani żadnego wyposażenia. Następnego dnia starałam się przedostać do domu na Powiślu, ale bezskutecznie. Tam byli Niemcy. Powróciłam do Śródmieścia i trafiłam do oddziału „Sokół”, którego dowództwo mieściło się na Nowogrodzkiej 7. Z grupą innych dziewcząt i chłopców złożyłam przysięgę. Pełniłam funkcję łączniczki. Białą letnią sukienkę zamieniłam na zdobyczny roboczy kombinezon. Biegając sama lub prowadząc innych poznałam wszystkie piwniczne przejścia w tej dzielnicy, uliczne barykady i miejsca znajdujące się pod ostrzałem „gołębiarzy”.

Na początku nocami budowaliśmy barykady na Brackiej i Nowogrodzkiej - ulice znajdowały się pod ostrzałem granatników z BGK. Któregoś dnia musiałam dźwigać takie właśnie, zdobyte gdzieś przez naszych granatniki, na Kruczą aż przy Pięknej. Tam też okazały się niepotrzebne, bo nigdzie nie mieliśmy wyrzutni. Taszczyłam je więc z powrotem. Kiedy indziej polecono mi wypatrzeć „gołębiarza”. Leżałam więc na dachu ukryta za kominem, ale on właśnie przeniósł się gdzie indziej. Kiedyś ktoś wpadł z wiadomością, że wyparto Niemców z placu Trzech Krzyży i w opuszczonej restauracji zostało coś do jedzenia. Przydźwigałyśmy więc do dowództwa kocioł jeszcze ciepłego gulaszu, licząc na to, że Niemcy nie zdążyli go zatruć. Stale szkolono nas jak poruszać się pod ostrzałem, kryć przed „gołębiarzami”, obchodzić z bronią. Pełniłyśmy dzień i noc służbę w dowództwie. Przy mnie chowano pierwszego chłopca z naszego oddziału - Antka „Rozpylacza”…

Kiedy przeskakiwałam. przez barykadę na Nowogrodzkiej, zostałam ranna, odłamek granatnika roztrzaskał mi udo. Było to 10 sierpnia. Punkt sanitarny na Brackiej… szpital w szkole na Hożej 13… szpital - piwnica na Wspólnej 27. Życie zawdzięczam przede wszystkim Jankowi, mojemu bezpośredniemu dowódcy, który podobno dwukrotnie dawał mi swoją krew, kiedy na Brackiej leżałam nieprzytomna po bardzo silnym wykrwawieniu.

Po upadku Powstania, w gipsie od stopy aż powyżej pasa, sztywną jak kłoda, wywieziono mnie do Stalagu XIA pod Magdeburgiem, a stamtąd w okresie Bożego Narodzenia do Stalagu VIC w Oberlangen, blisko granicy holenderskiej. Zdychałam tam z głodu wraz z innymi dziewczętami z obozowego lazaretu. Dostawałyśmy dziennie 1/12 bochenka gliniastego chleba i parę kawałków brukwi w nie osolonej wodzie. W niedzielę - „dla wzmocnienia” - łyżeczkę cukru, kawałek margaryny i dwa gotowane ziemniaki zamiast brukwi.

W kwietniu 1945 roku wyzwoliły nas czołgi z dywizji generała Maczka.

 

21. Relacja powstaniowa Danki Gawdzik o służbie zastępu „Ognisko” na Starej Sadybie

Zawiadomienie o wybuchu Powstania nie dotarło do mnie, wobec tego razem z moim zastępem zaangażowałam. się na terenie Sadyby przy tamtejszej grupie AK. Robiłyśmy wszystko, co się dało. Z gmachów budynku przy jeziorze Czerniakowskim wypatrywałyśmy Niemców, pomagałyśmy rannym w szpitalu zaimprowizowanym w bloku na Sadybie. Byłyśmy łączniczkami na tymże terenie.

Któregoś dnia we wrześniu trzeba było przywieźć opatrunki i narzędzia chirurgiczne z punktu sanitarnego na Chełmskiej. Zgłosiłam się z jedną z dziewcząt z mojego zastępu (nie pamiętam jej imienia i nazwiska). Gdy ksiądz kapelan dowiedział się o naszym wyjeździe, przekazał mi złotą obrączkę, którą miałam oddać Niemcowi leczącemu się w polskim punkcie sanitarnym na Chełmskiej. Jechałyśmy wozem konnym z woźnicą. Wyruszyliśmy po południu. Do kościoła Św. Boni­facego na placu Bernardyńskim dojechałyśmy bez „atrakcji”. Gorszy był następny odcinek, gdzie nie było zabudowań i nasz wóz był bardzo widoczny. Zaczęła się strzelanina. Jeszcze dziś pamiętam te świszczące kulki. Dojechałyśmy na Chełmską. Tam gorąco - następne przecznice od strony Warszawy zajęte przez Niemców. Wszyscy żyjący wycofywali się na Chełmską. Strzelanina. Wszędzie podniecenie, płacz i zamieszanie. Szczęśliwie dotarłyśmy do właściwej osoby, która miała nam wydać worki z materiałami opatrunkowymi i narzędziami chirurgicznymi. Ułatwiono nam także odnalezienie w tutejszym szpitalu tego Niemca i oddałam mu obrączkę. Ponieważ sytuacja bardzo się tymczasem pogorszyła i nie można było wyjechać z Chełmskiej wozem, musieliśmy zaczekać do rana, kiedy zwykle było trochę ciszej. Gdyby nie można było wyjechać wozem rano, miałyśmy ciągnąć - wykopami - rower z workami. Nad ranem udało nam się jednakże wyjechać wozem i materiały dostarczyłyśmy.

 

22. Notatki dziewcząt, które pełniły w czasie Powstania służbę cywilną

a). Ewa Rakowska z zastępu „Szczytów - Śródmieście Południe

W czasie Powstania byłam w miejscu zamieszkania przy ul. Żurawiej. Nosiłam kubłami wodę z ulicy Marszałkowskiej, przechodząc przez przejścia podziemne w piwnicach (wzdłuż ulicy był ostrzał niemiecki z gmachu poczty przy ulicy Nowogrodzkiej). Brałam udział w gotowaniu i roznoszeniu żywności ludziom bezdomnym…

 

b). Basia Wróblówna z zastępu „Szczytów”- Śródmieście Południe

Podczas Powstania pozostałam w domu przez wzgląd na chorą matkę. Dom (przy ulicy Pięknej 58) do końca Powstania nie uległ zniszczeniu. Brałam udział we wszystkich pracach ludności cywilnej - budowa barykad, służba przeciwpożarowa, zbiórka żywności dla uchodźców ze zniszczonych domów…

 

c). Ala Brzeska z zastępu „Kretów” - Powiśle

Brałam udział tylko w służbie cywilnej - dyżurowałam, zbierałam prześcieradła i żarówki dla szpitala przy ulicy Smulikowskiego oraz z własnej inicjatywy zorganizowałam zajęcia dla dzieci. W dzielnicy, w której przebywałam, do początku września panował względny spokój i dzieci przysparzały rodzicom dużo kłopotu, gdyż mogły przebywać tylko na malutkim podwórku lub na klatce schodowe z uwagi na ostrzał z ulicy Dobrej z Mostu Poniatowskiego. W akcji tej pomogli mi powstańcy, którzy po zajęciu szpitala na Solcu dostarczyli mi sporą ilość różnych gier.

 

23. Relacja Irki Pawlak o nawiązywaniu kontaktów z innymi harcerkami po opuszczeniu Warszawy

Po wyjściu z Warszawy i rozstaniu się z Renią, Basią i Hanką w Piastowie, udało mi się, jadąc na gapę pociągiem i omijając dworcowe łapanki warszawiaków, dotrzeć pod Łowicz do wsi Bobrowniki, gdzie mieszkała moja „przyszywana” ciotka. Był koniec sierpnia. Powstanie jeszcze trwało - widać było łunę i dymy nad Warszawą. Zaczęły przychodzić wiadomości - adres ciotki (w przybliżeniu) znany był wielu osobom, bo spędzałam tu parę wojennych wakacji. Listy przychodziły pocztą, czasem przedziwnie zaadresowane, niekiedy przynosili je przypadkowi ludzie. Otrzymywałam listy od różnych osób, nadeszły wiadomości od dziewcząt z Czternastki Błękitnej i Białej, a nawet od harcerek z zupełnie innych drużyn. Dostałam kartkę od mego brata Bohdana, który ciężko ranny leżał w szpitalu w Skierniewicach. Chcąc ułatwić kontakt poszukującym się warszawiakom, odpisywałam na wszystkie listy, podając wiadomości, które uzyskałam wcześniej. Stopniowo mój adres stał się punktem kontaktowym.

Po zakończeniu Powstania w październiku listy napływały lawiną. Przyszła wiadomość od moich sióstr - obie wylądowały w podkrakowskiej wsi Liszki. W listopadzie, kiedy wyruszyłam na spotkanie z siostrami, wiedziałam już o losach większości dziewcząt z Czternastki i miałam kontakt z Halą Glińską, która mieszkała w Krakowie i korespondowała z Hanką Zawadzką.

Przyjechałam do Krakowa wieczorem, wprawdzie przed godziną policyjną, ale było zupełnie ciemno, a obowiązywało zaciemnienie. Moje pierwsze w życiu spotkanie z Krakowem było dość niesamowite. Nie miałam latarki, szłam niemal po omacku. Tramwajem dojechałam do Rynku Głównego. Szukałam ulicy Brackiej 5, gdzie mieszkała Hanka Skotnicka (z zastępu „Tęczy”, siostra Basi). Ktoś poinformował mnie lakonicznie - za Sukiennicami, po drugiej stronie placu. Ale gdzie te Sukiennice ? Nic nie było widać. Obchodziłam Rynek trzymając się ścian domów. Bracką znalazłam świecąc zapałką i dobiłam do Hanki jeszcze przed zamknięciem bramy.

W Krakowie spotkałam się z Halą Glińską - nie mogłyśmy się nagadać. Ostatni raz widziałyśmy się 1 sierpnia. W pierwszych chwilach Powstania, a potem nastąpiły takie dramatyczne wydarzenia… Razem z Halą poszłyśmy odwiedzić Basię Smakosz, która, ciężko ranna w czasie Powstania, leżała wówczas w jednym z krakowskich szpitali.

Siostry moje odnalazłam we wsi Liszki, gdzie na razie mieszkały u jakiegoś gospodarza razem z Jadą Mizerską z Białej Czternastki, drużynową 20 WŻDH, Marysią Janczak (Marysią „Zieloną”) - obydwie z hufca Grzybów i druhną Ireną Chmieleńską. Później moje siostry i Jada przeniosły się do Kochanowa, gdzie instruktorki harcerskie (hm Jagusia Orłowiczówna, hm Zofia Kottikówna, hm dr Irena Giżycka) prowadziły dom dziecka dla pogubionych i porzuconych dzieci.

W drodze powrotnej z Liszek spotkałam w Krakowie przypadkiem na ulicy rodziców i najmłodszą siostrę Irki i Krysi Gecow (jedna z Błękitnej, druga z Białej Czternastki) rozstrzelanych 9 czerwca 1944 roku. Zaprosili mnie na noc, mieszkali w pobliżu dworca. Nie wiedzieli o śmierci córek, a ja nie miałam odwagi im o tym powiedzieć. Rano obie z Marysią Gecow zostałyśmy na ulicy zatrzymane przez Niemców. Skończyło się to jednak szczęśliwie, bo zawiadomiony niezwłocznie pan Gecow wykupił nas za dwa „górale”.

Święta Bożego Narodzenia, na zaproszenie Isi Wilskiej, spędziłam w Rogowie, który z powodu działalności harcerskiej sióstr Wilskich znany wielu osobom z naszego środowiska, stał się wtedy jednym z ważniejszych punktów kontaktowych poszukujących się, a rozproszonych nie tylko na terenie kraju, harcerek.

Parę dni przed wyzwoleniem Krakowa dotarłam do Kochanowa, gdzie przeniosły się moje siostry. Wróciłyśmy z Halą do Warszawy w połowie marca 1945 roku. Jechałyśmy z Krakowa około tygodnia z wieloma przesiadkami, najczęściej odkrytymi wagonami towarowymi. Nasze mieszkanie na Siennej było kompletnie wypalone. Nie zrezygnowałyśmy jednak z pozostania w Warszawie, chodziłyśmy kilometrami po gruzach miasta, wstrząśnięte do głębi. Zaglądałyśmy do domów, najczęściej gruzów domów, szukając tych, którzy już wrócili. Drugiego dnia, na ulicy Reytana, spotkałyśmy Renię Daszkowską, która wróciła do Warszawy z Milanówka już w styczniu. Dom, w którym mieszkała, ocalał, tylko mieszkanie było okradzione. Rodzice jej, wywiezieni na roboty do Austrii, jeszcze nie wrócili, na razie więc miejsca było dużo - zamieszkałyśmy u Reni. W ciągu paru dni odszukałyśmy w Zalesiu naszą hufcową, Hankę Zawadzką, a później i inne harcerki z różnych drużyn i hufców. Rozpoczął się nowy etap w pracy harcerskiej. Organizowały się nowe drużyny i nowe hufce. Pod koniec 1945 roku zostałam drużynową Błękitnej Czternastki.

 

24. Pierwsze miesiące pracy…

Anna Monika (Hanka) Mayer

W październiku roku 1956 byłam już w klasie maturalnej. Wydarzenia polityczne i szybko po nich następujące zmiany w życiu całego kraju stworzyły dla nas wprost oszałamiającą szansę. Okazało się, że będziemy mogły mieć własną, prawdziwą drużynę harcerską. Drużynę, harcerstwo i drużynową takie o jakich mogłyśmy do tej pory tylko marzyć i marzyłyśmy przez wszystkie lata pobytu w gimnazjum.

Na szczęście nie zaczynałyśmy od zera. Tak naprawdę to od pierwszych dni pobytu w szkole i wstąpienia do Koła Krajoznawczego, które prowadziła prof. Anna Zawadzka, żyłyśmy harcerstwem. Mimo, że nigdy nie mówiła nam o harcerstwie, jego ideałach, do czego zobowiązywało, czym było przed i w czasie wojny, będąc z nami i pozwalając nam być ze sobą, milcząc, pracując z nami, chodząc na wycieczki i wędrówki oddziaływała na nas w taki sposób, że my same bez jej udziału poznałyśmy historię scoutingu, harcerstwa, dzieje harcerzy w czasie wojny  („Kamienie na szaniec” były ręcznie przepisywane).

Oddziaływała na nas swoją postawą życiową, zachowaniem, przykładem. Stała się dla nas ideałem o cechach charakteru, z których najważniejszymi była prawość, odwaga, wytrwałość w działaniu, obowiązkowość i skromność.

18.01.1957 została utworzona po 8 letniej przerwie 14 WDH.

Ale jeszcze wcześniej odbył się 1.11.1956 r. „Wieczór Wolności”. Spotkałyśmy się na Cmentarzu Powązkowskim przy grobach harcerzy, powstańców z 1863 r., przy grobie dh. Jagi, późniejszej patronki naszej drużyny. Długo rozmawiałyśmy o nich, o ich losach i o przyszłej naszej drużynie. Paliłyśmy znicze. Był to niezwykły patriotyczny wieczór.

Drużynową reaktywowanej 14 została dh hm Anna Zawadzka. Jej przyboczną Agnieszka Widerszal. Powstały 2 zastępy. Ja zostałam zastępową zastępu pierwszego – Krokusów, a Teresa Tretiak – drugiego. W Krokusach było nas 8. Natychmiast przystąpiłyśmy do pracy. Stworzyłyśmy sieć alarmową, uczyłyśmy się intensywnie piosenek, przygotowywałyśmy do zdobycia pierwszych stopni harcerskich, przygotowywałyśmy projekty nazw ulic, przeprowadzałyśmy zbiórkę odzieży, zabawek, książek, zgłosiłyśmy się do pomocy w PCK, podjęłyśmy w naszych domach stały obowiązek. Zbiórki odbywał się b. często, czasami w odstępach tylko kilku dni. Wiedziałyśmy, że mamy b. mało czasu, a musimy dużo nadrobić.

Pamiętam ile kłopotu miałyśmy my i nasze mamy z uszyciem mundurów harcerskich, których wtedy nie można było jeszcze kupić gotowych w sklepach, w zasadzie krój każdego po uszyciu okazał się inny.

18.04 1957 r. wyjechałyśmy na pierwszy biwak harcerski w Góry Świętokrzyskie. Zamieszkałyśmy w pobliżu klasztoru Sióstr zakonnych w św. Katarzynie. Pogoda nam zupełnie nie dopisała, w strugach deszczu został przeprowadzony bieg na ochotniczkę. Zaś najwspanialszym momentem był dla mnie wieczór podczas którego wraz z Inką Malanowską złożyłyśmy Przyrzeczenie Harcerskie odebrane przez dh. hm. A. Zawadzką. Pamiętam leśną polanę i gdy śpiewałyśmy „Idziemy w jasną...” i wiele, wiele innych piosenek do późna w nocy.

Utkwiła mi również głęboko w pamięci zbiórka drużyny 3 maja w Ogrodzie Botanicznym przy świątyni Opatrzności, gdzie spotkałyśmy się o 5-tej po południu, by złożyć na kamieniu węgielnym bukieciki fiołków.

Potem była matura i kolejne Przyrzeczenia Harcerskie 21 czerwca u grobu dh. Jagi Falkowskiej.

Tego lata 14-tka nie miała własnego obozu letniego. Rozjechałyśmy się w dwie strony. Jedna część, głównie harcerki z klas maturalnych i trochę młodsze na kurs zastępowych do Zachełmia zorganizowany przez Hufiec Mokotów, natomiast starsze harcerki, również członkinie b. Koła Krajoznawczego, wtedy już studentki  (Agnieszka Widerszal, Anka Oraczewska, Marysia Wójcik, Hanka Górecka) wyjechały na kurs drużynowych do Karwicy. Gdy minęło lato, okazało się, że czekają nas zmiany w drużynie. Ja miałam zostać drużynową drużyny A. Mimo, że bardzo byłam dumna z tego, że mnie tę funkcję zaproponowano, czułam się zupełnie niegodna tego zaszczytu. Wyobrażałam sobie, że taką funkcję może pełnić tylko ktoś mający takie doświadczenie i autorytet, jak dh. A. Zawadzka. Żal mi ogromnie było naszej „starej” (kilkumiesięcznej) drużyny, w której było nam tak dobrze.

Drugą drużynową została Agnieszka Widerszal. Moją przyboczną Renata Szwander. Aby nam ułatwić zadanie posłano nas na kurs dla drużynowych prowadzony przez dh. A. Stępkowską w jej domu na Mokotowie. Prowadziła go nadzwyczajnie. Była to niewyczerpywalna skarbnica pomysłów, metod, gier, tematów itp. Doskonale zorganizowana, szybka, inteligentna. Patrzyłam na nią z podziwem jak prowadzi dom, wychowuje troje dzieci i prowadzi kurs dla chyba 20 dziewcząt.

Moja praca we własnej drużynie trwała b. krótko. Prowadziłam ją głównie „korespondencyjnie” poprzez przyboczną Renatę Szwande. Nie potrafiłam wygospodarować więcej czasu studiując na Politechnice Warszawskiej.

Z wielkim żalem musiałam zrezygnować. Moje miejsce zajęła Anka Moraczewska, która poprowadziła 14 A wspaniale przez kilka następnych lat, a ja gdy mogłam, przyczepiałam się czasami do jakiegoś biwaku lub obozu.

Harcerstwo i jego wcześniejsza forma (Koło Krajoznawcze) były najwspanialszym i najważniejszym okresem moich lat szkolnych. Czymś co całkowicie wypełniło mi życie, co stanowiło jego treść. Wiem, że zawdzięczam to wszystko dh hm. Annie Zawadzkiej i temu szczęśliwemu zrządzeniu losu, że październik 1956 r. zastał mnie jeszcze w klasie maturalnej.

 

25. Anna Moraczewska

14 A WDH-ek

Wspomnienie

Chciałabym zacząć od pytania, co właściwie sprowadziło mnie do harcerstwa, mnie i wiele innych dziewcząt z naszej szkoły?

Chyba trzeba by tu wrócić do lat pięćdziesiątych, które moje pokolenie przeżywało w szkole średniej. Nasza szkoła, czyli Państwowa Szkoła Ogólnokształcąca nr 10 (przedtem Liceum im. Królowej Jadwigi) tym różniła się od wielu innych, że zostało w niej grono starych nauczycielek (niektóre panie pamiętały nawet czasy pensji panny Sikorskiej) w większości starych nie tyle może wiekiem (choć tak nam się wtedy zdawało), ile swym przedwojennym ukształtowaniem, swoimi zupełnie nie „współczesnymi” postawami.

Fakt, że jedną z nauczycielek była siostra legendarnego „Zośki” - p. Hanka Zawadzka - nie był bez znaczenia dla kształtowania atmosfery zainteresowania sprawami wojny, okupacji i Powstania Warszawskiego, a szczególnie zakazaną wówczas literaturą i twórczością na ten temat. Mimo istniejącego na zewnątrz terroru, a także mimo bardzo różnych doświadczeń osobistych związanych z różnorodnością środowisk i domów, z jakich wywodziły się uczennice tej szkoły, a wreszcie na przekór oficjalnemu nurtowi akademii, apeli (ze śpiewaniem po rosyjsku hymnu ZSRR przed hymnem polskim!), zebrań ZMP i innych podobnych imprez szkolnych istniało życie podskórne: potajemne przepisywanie ręcznie egzemplarzy „Kamieni na szaniec” A. Kamińskiego, czytanie i przepisywanie wierszy „wyklętych” poetów, jak K. Wierzyńskiego czy St. Balińskiego, przepisywanie tekstów zakazanych pieśni patriotycznych, poezji i piosenek powstańczych itp. To była chyba podświadoma próba zachowania ciągłości, przejęcia pałeczki w sztafecie pokoleń, próba  zachowania w pamięci, a może i kontynuowania tradycji (na razie tylko w tonie zdobywania wiadomości o pokoleniu 44).

Dla wielu roczników uczennic liceum im. Królowej Jadwigi nie jest żadną tajemnicą, że przez lata całe w szkole funkcjonował „mit” pani Hanki Zawadzkiej. Dzięki swojej okupacyjnej przeszłości stanowiła coś w rodzaju żywej legendy. Budziło to naturalny szacunek i ogromne zainteresowanie jej osobą. W latach, kiedy wydawać się mogło, że nic sensownego zrobić się nie da, że ścisły nadzór władz i sztywny gorset ZMP-owski nałożony na szkoły uniemożliwia nie tylko działanie, ale niemal oddychanie, okazało się, że jednak można, jeśli bardzo się chce. W szkole zaczęło działać koło krajoznawcze prowadzone najpierw przez nauczycielkę geografii, p. Wandę Markowską, a potem przez H. Zawadzką. Wiosną i jesienią odbywały się liczne regularne wycieczki, zarówno kilkudniowe, np. w Góry Świętokrzyskie, Pieniny, Beskidy itp., urządzane dla uczennic poszczególnych klas, jak i jednodniowe niedzielne wycieczki po Warszawie lub okolicach (do Puszczy Kampinoskiej, Lasów Kabackich, lasów pod Celestynowem i inne).

Stwarzało to okazję nie tylko do rozwijania zamiłowań krajoznawczo-turystycznych, ale - co znacznie ważniejsze - dawało poczucie bycia razem w jakiejś nieformalnej grupie, uczyło współżycia i współodpowiedzialności. Wycieczki te sprzyjały nawiązywaniu bliższych kontaktów koleżeńskich, a nawet przyjaźni, które przetrwały długie lata. Poza poznawaniem nowych miejsc czy podziwianiem przyrody, naszym głównym zajęciem w czasie tych marszów i postojów było rozmawianie o wszystkim, co nas wtedy interesowało. Mieściła się w tym zarówno wymiana wrażeń na temat ostatnich lektur, jak i poszukiwania światopoglądowe, czy wreszcie dzielenie się wiadomościami o losach naszych rodzin, co często wiązało się z historią i polityką.

H. Zawadzka uczyła nas podstawowych zasad „wędrowania”, szacunku dla przyrody, pomagania słabszym czy bardziej zmęczonym, radzenia sobie w nowych sytuacjach, pokonywania własnej słabości, a także poprzez indywidualne rozmowy uwrażliwiała nas na problemy otoczenia. Nie zdawałyśmy sobie wtedy sprawy z tego że była to jedyna możliwa wówczas forma wprowadzania nas w klimat harcerstwa.

Pamiętam wyjazd na Mazury (w 1954 r.) i pierwsze zetknięcie z problemem autochtonów na tych ziemiach. Ten bezpośredni kontakt i rozmowy z Mazurką w Biesalu uświadomiły mi złożoność i dramatyczność sytuacji lepiej niż wszelkie lektury czy doniesienia na ten temat. Gdy organizowałyśmy, już jako 14 WDHek, obóz letni na Mazurach, problematyka tej ziemi była mi bliska i rozumiałam jej wagę.

Gdy „wybuchł” październik 1956 r. i gdy powstały warunki do stworzenia na nowo prawdziwego harcerstwa, nie zabrakło chętnych wśród „starych” przedwojennych instruktorek, a także wśród nas, osiemnasto-dziewiętnastolatek, które miałyśmy okazję zetknąć się wcześniej z ludźmi zaangażowanymi w ZHP przed wojną i czasie wojny, które wiedziałyśmy dużo o harcerstwie z opowiadań i zakazanych lektur, ze wspomnień i piosenek. Nasza wiedza była oczywiście czysto teoretyczna: nie byłyśmy nigdy na prawdziwym obozie harcerskim i nie wiedziałyśmy, jak się rozbije namiot czy buduje prycze, nie miałyśmy pojęcia o zdobywaniu sprawności, o całej „technicznej” stronie harcerstwa. Ale czułyśmy, że warto to przeżyć i gdy zaproponowano mi włączenie się do tej pracy, nie miałam cienia wątpliwości, że powinnam i że chcę.  Jedyne wątpliwości dotyczyły tego, czy potrafię - przecież byłam już dość stara na uczenie się harcerstwa od podstaw, nie przeszłam moralnego procesu dojrzewania w harcerstwie i przechodzenia wszystkich szczebli aż do objęcia roli instruktorki. Nasza nauka trwała krótko: obóz w Karwicy, kurs dla drużynowych w Hufcu i już po paru miesiącach byłam... drużynową.

Na szczęście miał nas kto uczyć, grupa prawdziwych „starych.” instruktorek była dość liczna. Śmiem twierdzić, że gdyby w naszej szkole nie było Hanki Zawadzkiej, nie byłoby chyba popaździernikowej 14-ki, a przynajmniej nie byłoby tej ciągłości tradycji, jaką mogła zapewnić dzięki swoim doświadczeniom, a także dzięki swej silnej osobowości.

Poza stałą opieką, jaką roztaczała nad wszystkimi „czternastkami” w naszej szkole H. Zawadzka, niezwykle cenna była pomoc hufcowej Hufca Mokotów-Wschód, hm Anny Stępkowskiej, która prowadziła szkolenie drużynowych. To ona pokazywała nam, jak powinny wyglądać prawdziwe zbiórki harcerskie, udzielała praktycznych porad, a także poprzez stworzenie zastępu drużynowych „Żagiew” umożliwiła nam przeżywanie harcerstwa jakby od środka, stawałyśmy się tam obiektami zabiegów wychowawczych i mogłyśmy oceniać efekty tych zabiegów od strony wychowanek, miałyśmy też okazję poznać, choćby w wielkim skrócie, tajniki różnych metod i technik harcerskich.

Nie potrafię napisać wiele o swojej pracy w drużynie poza suchym rejestrem pewnych wydarzeń i faktów, a i ten rejestr pełen jest luk niepamięci i niepewności. Lepiej pamiętam zbiórki „Żagwi” w Hufcu - ich przebieg i atmosferę - niż te, które prowadziłam sama. Może odbiorca inaczej przeżywa i zapamiętuje fakty i nastroje niż ten, kto je tworzy. Pamiętam jedynie swoje zaangażowanie emocjonalnie we wszystko, co się działo w mojej drużynie.

Wydawało mi się, że dokładnie wiem, czego chcę jako drużynowa. Najogólniej mówiąc, chciałam „przerabiać ludzi w aniołów”, podpierając się w tym zamierzeniu prawem i przyrzeczeniem harcerskim, regulaminem stopni sprawności, a nawet musztrą. Moje wyobrażenie „anioła” było oczywiście ideałem nie do osiągnięcia przez jakąkolwiek ludzką istotę, ale nie zmniejszało to mojego zapału.

Ujmując rzecz w wielkim skrócie, chciałam, aby moje podopieczne podjęły trud samowycho­wania i samokształcenia, a jednocześnie stały się otwarte na problemy społeczne.

Sprawa postaw i wyborów w życiu przewijała się w całej prac mojej drużyny - wypływała w czasie ogniskowych gawęd i dyskusji, stanowiła temat indywidualnych rozmów, znalazła swoje miejsce w specjalnie przygotowanej ankiecie zwanej „godziną szczerości na papierze”. Ukazywanie problemów i stawianie pytań, wszelkich pytań dotyczących nas samych i otaczającego nas świata, pytań dotyczących spraw zasadniczych i drobnych, pytań, na które często sama nie umiałam znaleźć odpowiedzi, wydawało się wtedy najważniejsze. „Anioł” mógł nie wierzyć w Boga, ale musiał być otwarty na pytania metafizyczne.

Równie ważne było szukanie wzorca osobowego - tutaj posługiwałam się historią harcerstwa, postaciami historycznymi i literackimi.

Mój „anioł” musiał być także rozwinięty intelektualnie. Stąd wielki nacisk, jaki kładłam na samokształcenie i liczne moje zabiegi w tym kierunku przy różnych okazjach. Mogę tu przytoczyć jako przykład jedną z pierwszych zbiórek zastępu zastępowych (15.11.1957) której plan znalazłam w swoich starych notatkach.

Po ceremonii powitania (utworzenie kręgu i odśpiewanie kanonu) dziewczęta otrzymały parami zadania (oczywiście w zaklejonych kopertach, żeby było bardziej tajemniczo) polegające na pójściu do najbliższego teatru, księgarni, kiosku „Ruchu” i przyniesieniu stamtąd wiadomości dotyczących czasopism kulturalnych i literackich, ostatnich nowości wydawniczych, aktualnie granych sztuk teatralnych i otwartych wystaw. Miały na to ponad godzinę. Po powrocie zastępowe omawiały wykonanie swoich zadań, co wkrótce przerodziło się w opowiadanie wrażeń z ostatnio oglądanych sztuk i przeczytanych książek. Potem nastąpiły gry: w ciągu 5 minut napisz jak najwięcej nazwisk współczesnych polskich pisarzy i poetów; do podanego tytułu dopasuj autora lub odwrotnie wymień choć jeden tytuł podanego autora itd. Wnioski z tych gier nasuwały się same.efekcie zastępowe postanowiły częściej sięgać po lektury nie objęte programem szkolnym, zastanowić się nad sposobami popularyzacji czytelnictwa w swoich zastępach, organizować gry i dyskusje na temat wybranych lektur, wprowadzić głośne czytanie prozy i poezji. Umówiły się też na wspólne pójście do teatru. Zbiórka zakończyła się odśpiewaniem kilku harcerskich piosenek i nauką wszystkich zwrotek „Warszawianki” w związku ze zbliżającą się rocznicą Powstania Listopadowego.

Przy okazji jakiejś zbiórki technicznej czy poświęconej szyciu lub robieniu zabawek, słuchałyśmy głośno czytanych wierszy St. Balińskiego, K. Wierzyńskiego i J. Lechonia. Przy innej okazji czytałyśmy fragmenty „Na tropach Smętka” M. Wańkowicza.

Były też różne zadania między zbiórkowe polegające np. na przygotowaniu wyboru wierszy czy piosenek na tzw. koncert życzeń w czasie zbiórki, wyszukaniu literatury pięknej na określony temat (np. dotyczącej Warmii i Mazur), wymyśleniu sposobu zainteresowania całej drużyny tym zagadnieniem i projektu zbiórki na ten temat itd.

Poprzez ciągłe indywidualne i zespołowe rozliczanie z pełnionych funkcji i podjętych w drużynie obowiązków - choćby tych najdrobniejszych - starałam się ukazywać konieczność obowiązkowości, solidności, odpowiedzialności za podjęte zobowiązania, uczyć samodzielności, radzenia sobie w nowych sytuacjach. Poza codzienną  pracą w drużynie i zastępach, na przykład każda wycieczka odbywała się na zasadzie dokładnego podziału zajęć i obowiązków między uczestniczki. Każda za coś odpowiadała: za kawałek trasy, za przekazanie nam wiadomości np. o zabytku na danym terenie, za aprowizację, za bilety, apteczkę itp. To samo na obozie czy zimowisku. Starałam się, aby stale następowała wymiana funkcji i obowiązków, żeby każdy miał szansę sprawdzenia swych możliwości w różnych dziedzinach.

Zależało mi bardzo na utworzeniu z drużyny, zastępów i „mojego” zastępu zastępowych prawdziwych zespołów, a jednocześnie jednego zespołu rządzącego się prawami demokracji poprzez wspólne podejmowanie decyzji poprzedzone dyskusją w zespole czy zespołach. Na przykład samo utworzenie zastępu zastępowych (bo przecież była Rada Drużyny i zastęp zastępowych nie musiał istnieć) poprzedzone było sondażem pisemnym, z którego chciałam się dowiedzieć, czy zainteresowane widzą sens istnienia takiego zespołu, czy powinien on pracować jak normalny zastęp harcerski czy jakoś inaczej, co każda z uczestniczek chciałaby w nim robić itd. Po zebraniu informacji i długiej dyskusji zapadła decyzja o powstaniu tego zastępu i jego programie pracy, i chyba zastępowe miały poczucie, że to była ich decyzja. Kładłam na to nacisk przy każdej okazji. Pewno nie zawsze mi się to udawało, ale próbowałam nie narzucać niczego wprost, podpowiadać, ale nie dyktować.

Samowychowanie i samokształcenie, umiejętność życia w grupie - to było tylko działanie skierowane jakby do wewnątrz, ukierunkowane na nas same. A przecież wokół nas istniał świat, którego nie tylko trzeba się było uczyć, ale który trzeba było zmieniać na lepsze; wokół nas - bliżej lub dalej byli ludzie, którym mogłyśmy się przydać. Mój „anioł” musiał być „aniołem” o postawie społecznej. Najpierw trzeba było pokazać istnienie świata zewnętrznego, obudzić zainteresowanie otoczeniem i jego potrzebami, a potem podjąć pracę dla innych, czyli harcerską służbę.

Bardzo różne były formy tej służby i sposoby dochodzenia do niej. Ale było ich dużo - od pracy dla najbliższego środowiska, czyli szkoły (praca w bibliotece, prowadzenie sklepiku szkolnego, przedstawienie dla dzieci, robienie zabawek na choinkę, udział w przygotowaniu uroczystości  jubileuszowych naszej szkoły), poprzez doraźne akcje w rodzaju pomocy dla powodzian, zbiórki książek itp., aż do świadomie podjętej, zaplanowanej i szczegółowo opracowanej służby dla regionu Warmii i Mazur, która znalazła najpełniejszy wyraz na obozie w Łajsie.

Żmudna praca w zastępach i całej drużynie, najpierw nad wejściem w problematykę Warmii i Mazur (tu zastępy specjalizowały się w poszczególnych zagadnieniach), a potem nad przygotowaniem ognisk dla ludności, zbieranie książek dla dorosłych i dzieci, uczestnictwo w specjalnych kursach organizowanych przez Hufiec, nauka wielu harcerskich i ludowych piosenek, opracowywanie tańców i poszczególnych występów programu ogniskowego, obmyślanie strojów, wreszcie przygotowywanie zestawu piosenek, wierszy, gier i zabaw dla. dzieci w wieku przedszkolnym - wszystko to zaowocowało na obozie, który niewątpliwie był obozem udanym pod każdym względem, a co najważniejsze, dawał jego uczestniczkom poczucie, że zrobiły tam coś bardzo pożytecznego, ważnego i cennego dla innych.

Odtąd służba będzie nieodłącznym elementem pracy drużyny, właściwie bez niej istnienie drużyny traciło swój sens. Stąd chyba późniejsze poszukiwania terenu służby np. w Domu Dziecka w Warszawie.

Mamy więc już pracę nad sobą i pracę dla otoczenia, ale mój „anioł” musi czasami pobujać w obłokach, musi się czasami wzruszać i przeżywać wzniosłe chwile, jest wrażliwy, ma przecież serce.

Przejmowałyśmy harcerskie obrzędy i zwyczaje wprowadzane jeszcze przed wojną, ale próbowałyśmy także tworzyć własne. Zbiórki stanowiły pewien rytuał, w którym jedne elementy ulegały wymianie, a inne pozostawały niezmienne. Nie zawsze łatwo było stworzyć właściwą atmosferę, ale charakter niektórych zbiórek wymagał pewnej oprawy, nastroju sprzyjającego refleksji. Łatwiej było myśleć i rozmawiać niemal na granicy zwierzeń, gdy w środku płonął ogień, gdy skupione postacie tworzyły zwarty krąg ciepła i światła. Więc ogniska musiały być - na wycieczkach i obozach. Niektóre zbiórki „domowe” odbywały się przy imitacji ogniska lub przy palących się świecach - dobrze się wtedy słuchało poezji, dobrze się śpiewało i rozmawiało. Dobór piosenek przy takich okazjach też nie mógł być przypadkowy.

Specjalnej oprawy wymagały wszelkie zbiórki „rocznicowe”, bo rocznice ważnych wydarzeń historycznych (a więc powstań narodowych, 3 Maja, wydarzeń z ostatniej wojny), a także święta, jak Święto Zmarłych i inne, obchodziłyśmy zawsze bardzo uroczyście. Równie uroczyste były zbiórki znaczące dla życia naszej drużyny, np. święto patronki drużyny dh. Jagi Falkowskiej lub składanie przyrzeczenia harcerskiego.

Pamiętam jedną z takich uroczystych zbiórek w Laskach pod Warszawą. Odbywała się tuż przed Bożym Narodzeniem i poza składaniem przyrzeczenia przez kilka dziewcząt poświęcona była nadaniu drużynie wybranej wcześniej nazwy „Łan”, a także obchodom świątecznej choinki. Po dojechaniu do miejsca przeznaczenia zastępy rozeszły się w lesie i szukały śladów prowadzących do choinki. Było już ciemno, w lesie leżał śnieg. Gdy wszystkie znalazły właściwą polanę, zebrałyśmy się przy palącym się ognisku. Po złożeniu raportów i odczytaniu rozkazu dopuszczającego kilka dziewcząt do złożenia przyrzeczenia i nadającego drużynie wybraną nazwę, następuje zbiórka w kręgu i odebranie przyrzeczenia harcerskiego przez hm Hankę Zawadzką. Śpiewamy „Idziemy w jasną…”, a potem inne piosenki harcerskie zgodnie z życzeniem tych, które przed chwilą otrzymały harcerskie krzyże. W części poświęconej obchodom choinki jedna z dziewcząt opowiada o historii tej tradycji. Przy palącej się choince i przy ognisku śpiewamy kolędy. I wreszcie następuje wręczenie wszystkich symboli godła drużyny -  kłosów zboża, które zostają uroczyście spalone w ognisku. Gawęda dotyczy nowo przyjętej nazwy drużyny i jej znaczenia. Oczywiście nie pamiętam jej teraz dokładnie, ale mówiłam o łanie zboża, o kłosie jako symbolu plonu, o tym, że im więcej w nim ziaren i im bardziej są one dorodne, tym więcej z tych kłosów pożytku dla ludzi, że łan to właśnie kłosy - każdy z osobna i wszystkie razem, że zanim wyrośnie, wymaga od nas wiele pracy itd. Na koniec śpiewam jeszcze „Przez poła, lasy i łąki...” i tworzymy tradycyjny krąg z odśpiewaniem „Bratnie słowo sobie dajem...”. Nastrój nie pryska od razu, wracamy po ciemku w milczeniu.

Takie były nasze wzruszenia. Ale trzeba wrócić do rzeczywistości. Przy zakładanym żywym zainteresowaniu światem zewnętrznym trudno było mieć oczy całkowicie zamknięte na wydarzenia polityczne. Wprawdzie mój „anioł” miał być apolityczny, ale przecież całość tradycji, do których nawiązywałyśmy, dobór lektur, pieśni, obrzędów nie pasował do klimatu oficjalnej ideologii wychowawczej. Toteż w jakimś sensie było to także wychowanie polityczne.

Tak mniej więcej w ogromnym skrócie, wyglądały moje próby prowadzenia drużyny harcerskiej. Pewno my, młodzi i niezupełnie wyszkoleni instruktorzy, popełniliśmy wiele głupstw i błędów w naszej pracy, ale teraz, po latach, myślę, że nie tyle ważne były rezultaty, ile to, że się w ogóle chciało i próbowało coś robić. A to ”chcenie”, tę gotowość  włączenia się w jakąś formę społecznej działalności zawdzięczaliśmy tym, którzy byli przed nami, którzy nam przekazali i ukazali sens i potrzebę pracy dla innych.

Moja czynna obecność i praca w harcerstwie trwała  krótko – dwa lata prowadzenia drużyny i trochę zaangażowania w Akcję „Warmia i Mazury”. Wyjazd z Warszawy przerwał moją działalność drużynowej 14 A WDHek. Jeszcze przez jakiś czas trwało zainteresowanie pracą drużyny, jeszcze odbywały się rzadkie, ale zawsze przeżywane spotkania, jeszcze krążyły kartki i listy. Potem, w sposób naturalny, ten kontakt zamierał, przychodziły następne roczniki, których już nie znałam.

Mogłam oczywiście zaangażować się w pracę w nowym miejscu pobytu, ale harcerstwo w ogóle zaczynało się już sypać, wchodziło w następny po wojnie zły okres. Odnowa się skończyła, starzy instruktorzy odchodzili, harcerstwo było już nie „to” i nie widzieliśmy już w nim miejsca dla siebie. Oczywiście niektóre drużyny pracowały dalej, niektórzy instruktorzy próbowali jeszcze coś zrobić - nic przecież nie urywa się nagle - ale ogólne w kraju wycofywanie się z przemian październikowych nie mogło nie wpłynąć na kształt tej organizacji. Wszystko wracało do PRL-owskiej normy...

 

26. Elżbieta Małecka-Bańska

14 A WDH-ek

List do byłej drużynowej

Droga Aniu!

Gdy wspominam po dwudziestu kilku latach naszą „czternastkę”, mam świadomość, a właściwie miałam ją zawsze, jak ważne były dla mnie miesiące przeżyte w naszej drużynie. Wynikało to chyba zarówno z tego, jaka ta drużyna była, jak i z faktu, ze nastała ona dla nas w samą porę. Dla nas, młodszych, była to zbieżność wieku „nastolatki” – tak ważnego dla kształtowania się osobowości – z popaździernikowymi emocjami i skanalizowaniem ich w pracy w drużynie. Dla was, starszych, możliwość wspaniałej pracy, o której mówiłaś: „jeśli ona cokolwiek komuś dała, to przede wszystkim mnie” (co jest tylko częścią prawdy). A ja, jako „odbiorca” Twojej pracy, spróbuję wspomnieć, co ona dała mnie, co najbardziej utrwaliło mi się w pamięci. Konkretne fakty i sytuacje pamiętam raczej fragmentarycznie, nieco lepiej samą atmosferę i ludzi.

Dużym przeżyciem było dla mnie ogromne ożywienie tradycji harcerskich, poczucie ciągłości polskiego harcerstwa oraz częste nawiązywanie do przeszłości wojennej i powstańczej. To, co docierało do nas ze wspomnień rodziców, co przez wiele lat było niedostępne i zakazane, stało się żywe i bliskie. Wtedy właśnie rzuciłam się na bardziej i mniej dostępną literaturę (czy pamiętasz „Twoje” wiersze Wierzyńskiego i Balińskiego). Śpiewane wtedy przez nas dawne i wojenne pieśni i piosenki pamiętam do dziś, znają je i śpiewają moje dzieci.

Postacie z dawnych lat, wzorce osobowościowe odgrywały dużą rolę w naszych ówczesnych przeżyciach. Pamiętam omawianie postaci patronki drużyny, założycielki polskiego harcerstwa. Pamiętam też przygotowywany przez nas z wielkim przejęciem apel szkolny w rocznicę akcji pod Arsenałem. Lektury potrzebne do tego apelu szybko rozszerzało się o następne wychodzące wówczas książki, drukowane w czasopismach wspomnienia, kroniki lat okupacji i Powstania Warszawskiego. Pod wpływem tych lektur i przeżyć związanych z pracą w drużynie napisałam kiedyś wypracowanie szkolne na temat „Moi ulubieni bohaterowie romantyczni”, które właśnie dotyczyło tamtych czasów i zakończone było ostatnią zwrotką harcerskiego marsza żałobnego. Wyrażałam tam uczucia bliskie zazdrości w stosunku do bohaterów Powstania Warszawskiego. Później przyszły bardziej trzeźwe refleksje, już bliższe napisowi na grobie „Jerzyków” w Puszczy Kampinoskiej – to również dobrze sobie zapamiętałam podczas jednej z wycieczek drużyny i dzięki atmosferze tej wycieczki.

Wzorców osobowościowych szukało się wtedy także, a może przede wszystkim, blisko siebie i… znajdowało. Może teraz zarówno Ty, jak i ja patrzymy na to z uśmiechem pobłażania i przymrużeniem oka. Panegiryków nie będę pisać, ale myślę, że ówczesna „kadra” niewątpliwie taką rolę odegrała. I może nie przypadkiem moja starsza córka nazywa się Ania…

To, co próbowałaś przekazać nam, ukształtować czy zmodyfikować z tzw. postaw życiowych -  czy nie odzwierciedla najlepiej „ankieta”, którą przygotowałaś dla nas w Górzyńcu? Wykorzystałaś chyba wszystkie okoliczności i sytuacje, abyśmy na punkty tej ankiety próbowały odpowiedzieć choćby same przed sobą. Gawędy, rozmowy z Tobą pobudzały do częstych i długich rozmów, dyskusji, „duchówek” i jednocześnie do sprawdzenia się w naszych zadaniach, Obóz w Łajsie tak udany, tym się także charakteryzował, że wszyscy mieli ochotę i autentyczną potrzebę robienia czegoś i to czegoś konkretnego. Każdy, oprócz tego, że był odbiorcą tej atmosfery, miał poczucie, że jest i twórcą. Dla mnie, osoby nieśmiałej i niezbyt zaradnej,  dużym przeżyciem była konieczność samodzielnego poprowadzenia rajdu - zaplanowania, załatwiania, odpowiedzialności za innych i troski o innych. Chyba od tego czasu przestałam tak bardzo przeżywać sytuacje, w których muszę załatwiać różne sprawy z różnymi ludźmi i instytucjami, zwłaszcza nie dla siebie.

Z atmosfery drużyny pamiętam też, jak znakomicie zintegrowały się u nas i funkcjonowały bardzo różne, czasem dziwne indywidualności. Wszystkie ich walory i talenty mogły się rozwinąć i być wykorzystane, a drobne wady i dziwactwa jedynie dodawały uroku, czyniły je właśnie indywidualnościami. Uwidoczniło się to zwłaszcza na obozach w Łajsie i Górzyńcu. Każdy czuł się doceniany, zauważamy był „kimś”, spełniał jakieś role i zadania. Pamiętam Twój świetny pomysł podczas prowadzenia zimowiska w Górzyńcu - codziennej zmiany funkcji w zastępach, aby każda osoba spróbowała każdej roli. Z takiej atmosfery też, jak myślę, wynikła chęć robienia czegoś konkretnego i poważnego, gdy drużyna faktycznie rozpadała się po Twoim odejściu. Myślę tu o inicjatywie pracy w Domu Dziecka.

Upamiętniło mi się także, i uważam, że było to obiektywnie ważne, staranne przygotowywanie i celebrowanie wszystkich uroczystości, ich właściwa oprawa, starannie wybrane miejsce i pora (np. w zimie przyrzeczenie przy choince w Laskach).

Okres pracy w drużynie uważam za jeden z najlepszych okresów w moim życiu i żałuję, że trwał on tak krótko i że bardziej byłam w nim odbiorcą niż twórcą.

 

27. Maria Wójcik-Chorążyna

14 C WDH-ek

Czternasta „C” Warszawska Drużyna Harcerek powstała w lutym 1957 r. z inicjatywy dh hm Anny Zawadzkiej. W styczniu tego rob zaproponowała mi ona objęcie „stanowiska” drużynowej.

14 C WDH skupiała dziewczęta w wieku l2-14 lat z klas od V do VII. Drużyna liczyła, łącznie z funkcyjnymi, około 90 - 100 harcerek podzielonych na 7 zastępów. Oto nazwy niektórych z nich: Skrzaty, Pędziwiatry, Sowy, Jaskółki. Zbiórki zastępów i Rady Drużyny odbywały się raz w tygodniu, zaś cała drużyna spotykała się w ostatnią niedzielę miesiąca.

Drużynę tę prowadziłam przez pierwsze półtora roku. Byłam wtedy studentką. Jako przyboczne pracowały: najpierw Hanna Górecka, a potem Teresa Tretiak, zaś zastępowymi były dziewczęta z klas licealnych.

Jedną z ważniejszych zalet organizacyjnych tej drużyny była właściwa gradacja wieku druhen na poszczególnych szczeblach funkcyjnych. Być może był to powód, dla którego drużyna ta działała najdłużej ze wszystkich „czternastek”. Młodsze druhny umiały zastąpić starsze, które z różnych powodów odchodziły z organizacji. W ciągu pięciu lat istnienia drużyny najaktywniejsze okazały się: Teresa Tretiak, Danka Wójcik, Małgosia Gałęza, Teresa Bogusławska, Marysia Wieczorkiewicz, Lilka Sośnierz, Agnieszka Morawińska i Ewa Klarner.

Ogromną pomocą były dla nas szkolenia organizowane przez dh Ankę Stępkowską. Większość naszej Rady Drużyny brała udział. w obozach szkoleniowych Hufca (sierpień 1957 r. - Zachełmie, sierpień 1958 r. - Miluki).

Jako godło drużyny obrałyśmy „Słońce”. Miałyśmy, jak wszystkie „czternastki”, błękitne chusty z wyhaftowanym złotym słońcem w rogu. Oto odpowiedzi najmłodszych harcerek na pytanie, dlaczego nasz drużyna przyjęła godło „Słońce”:

       patrol I - „gdyż nazwa ta oznacza radość i jasność usposobienia”,

       patrol II - „każdy harcerz powinien nieść w życie dużo radości i słońca”,

       patrol V - „drużyna musi świecić przykładem dla innych”.

Zbiórki odbywały się w izbie harcerskiej, którą zastęp Marysi Wieczorkiewicz pięknie udekorował szlakiem czerwonych i czarnych kogutów, a „Skrzaty” uszyły firanki.

Pierwsze miesiące poświęciłyśmy na zapoznanie się z harcerstwem. Symbolika lilijki, Krzyża Harcerskiego, prawo, historia skautingu, stopnie harcerskie, postać naszej patronki dh hm Jagi Falkowskiej - były to dla nas nowe i bardzo ciekawe rzeczy. Równocześnie „metodę harcerską” chciałyśmy wykorzystać w następujących kierunkach:

      1. wychowanie patriotyczne młodzieży

      2. służba dla innych

      3. praca nad sobą

      4. krajoznawstwo i turystyka

 

Ad. l. Z okazji rocznic powstań narodowych (listopadowego, styczniowego, warszawskiego), a także innych świąt narodowych, odbywały się zbiórki zastępów lub całej drużyny połączone z gawędami o bohaterach narodowych, wyszukiwaniem pieśni okolicznościowych, ilustracji wierszy itp.

Na Zaduszki 1957 r. uporządkowałyśmy kwaterę powstańców 1863 r. We wrześniu zastępy odbywały wycieczki na Stare Miasto śladami powstańców warszawskich. Na jesieni 1957 r. drużyna odmalowała tabliczki z grobów żołnierzy batalionu „Zośka”. Wiosną kładłyśmy na ich grobach palemki. Tradycja porządkowania grobów powstańców przetrwała do końca działalności drużyny.

Drużyna brała udział w uroczystym odsłonięciu płyty na grobie patronki „czternastki” dh hm J. Falkowskiej (13.X.1957 r.), gdzie część druhen złożyła przyrzeczenie harcerskie.

Przy pomocy gier, zagadek, zadań terenowych starałyśmy się wpoić dziewczynkom jak najwięcej wiadomości o Polsce współczesnej, o Warszawie i dzielnicy, w której mieszkają.

Wspólnie z innymi drużynami Hufca brałyśmy udział w pochodzie l-majowym 1958 r. Po raz pierwszy ubrane byłyśmy w szare berety z lilijkami. W przerwach ustawiałyśmy się w kręgi i śpiewałyśmy piosenki harcerskie. Podobało się to bardzo warszawiakom,

 

Ad. 2. W ramach prac dla innych, w pierwszym półroczu 1957 r. drużyna zajmowała się zbiórką odzieży dla repatriantów ze Związku Radzieckiego. Równocześnie wykonywałyśmy dla dzieci zabawki własnych pomysłów, a także samodzielnie szyłyśmy kaftaniki i pieluszki dla maluchów.

Jesienią 1957 r. nawiązałyśmy kontakty z dziećmi z Mazur. Kontakty te polegały na pisaniu listów oraz zbiórce i wysyłce książek. Czasem wynikały z tego różne niespodzianki, jak np. listy od mazurskich dzieci z zażaleniem, że koledzy nie chcą wypożyczać im przysłanych przez nas książek.

Wiosną 1958 r. zbierałyśmy wiele odzieży dla powodzian. Przy pakowaniu paczek przydały się węzły harcerskie. Starałyśmy się także pomagać szkole, np. przez okładanie książek w bibliotece, rozlepianie ogłoszeń na domach o zapisach do I klasy naszej szkoły itp.

Oddzielną sprawą była opieka naszej drużyny, a szczególnie zastępu Marysi Wieczorkiewicz nad wielodzietną, ubogą rodziną z naszej dzielnicy. Opieka ta polegała na zdobywaniu dla nich odzieży, zabawek, lekarstw. Druhny odwiedzały „naszą rodzinę”, bawiły się z dziećmi, pomagały w pracach domowych.. Dzieci z „naszej rodziny” przychodziły na przedstawienia urządzane w drużynie. Pięcioletnia dziewczynka pojechała z l4 C nad jezioro Kośno na obóz w 1959 r. Nasza zastępowa - Marysia Wieczorkiewicz - została matką chrzestną jednego z dzieci.

 

Ad. 3. Pracowałyśmy nad wyrobieniem w sobie pewnych cech charakteru, jak: obowiązkowość, punktualność, życzliwość, szybkie wykonywanie poleceń rodziców i przełożonych. Odbywały się zbiórki na temat „ABC małej gosposi”. Do obowiązków „małej gosposi” należało codzienne słanie łóżka, podlewanie kwiatów, niektóre zakupy domowe, nakrywanie do stoku oraz umiejętność gotowania prostych potraw. Sprawdzanie powyższych umiejętności odbywało się zwykle przy okazji podwieczorków na Andrzejki, Mikołajki czy przy choince. Uroczystości te służyły wyrobieniu serdecznej atmosfery i wspólnoty drużynowej. Na choince 1957 r. odbyło się przedstawienie „Księżniczka Bałtyku” przygotowane przez zastęp „Skrzatów”, który samodzielnie szył i farbował stroje; potem byk podwieczorek.

Chciałyśmy być samodzielne i zaradne. Cechy te najbardziej były potrzebne przed wyjazdami na obozy. W czerwcu 1958 r. w celu zdobycia funduszy zorganizowałyśmy wyświetlanie filmów dla dzieci w szkole. Filmy zostały wypożyczone z ambasady angielskiej i francuskiej, aparatura z NOT-u. Akcję tę powtarzałyśmy przed każdym obozem, a latem 1959 r. drużyna wyjechała na obóz nad jezioro Kośno z akumulatorem, rzutnikiem i przezroczami. Dzieci mazurskie zachwycone były bajkami, które wyświetlały im druhny z 14 C WDH.

 

Ad. 4. Jedną z najmilszych rzeczy w drużynie były wycieczki i biwaki. Oto wierszyk zastępu „Skrzaty”:

 

„Skrzacik ci ja, skrzacik,

W Warszawie się rodził,

Jeszcze roku nie miał,

Na wycieczki chodził.

      Nie ma to jak w polu

      Dla skrzatowej braci,

      Kto z nami wędruje,

      Ten czasu nie traci”.

 

A wędrowało się do Powsina, do Żelazowej Woli, Kampinosu, nad Świder. Uczyłyśmy się orientacji w terenie, chodzenia z mapą, kompasem, robienia szkiców terenowych, sygnalizacji, znaków topograficznych. Tradycyjnie wyruszałyśmy co roku na powitanie wiosny i zimy.

Pierwsze biegi na ochotniczkę odbywały się już październiku 1957 r. Pierwsze przyrzeczenie harcerskie odbyło się l3.X.1957 r. przy grobie dh Jagi Falkowskiej, a następne na biwaku w Zegrzynku w marcu 1958 r. Było bardzo uroczyście, przyrzeczenie wraz z listą przyrzekających zostało umieszczone w butelce i zakopane w ziemi. I do tej pory by tam leżało, gdyby Małgosia Kamińska nie wykopała go jakieś piętnaście lat temu, już jako zupełnie dorosła studentka.

      Drużyna zorganizowała 3 obozy letnie:

- lipiec l958 r. - jez. Robotno, Pojezierze Brodnickie; komendantka Maria Wójcik,
  oboźna Teresa Tretiak,

- lipiec 1959 r. - jez. Kośno k. wsi Łajs; komendantka Teresa Tretiak, oboźna Danuta Wójcik,

- sierpień 1961 r. - jez. Partęczyny, Pojezierze Brodnickie; komendantka Danuta Wójcik,
   oboźna. Ewa Klarner.

 

Na przełomie 1958)59 r. kilka druhen z l4 C WDH brało udział w zimowisku Hufca Mokotów w Szklarskiej Porębie, zaś na przełomie 1959)60 r. urządziłyśmy samodzielne zimowisko pod komendą Danki Wójcik i Agnieszki Morawińskiej w Krynicy Górskiej.

W lipcu 1958 r. 25 druhen z 14 C WDH spędzało wakacje nad jez. Robotno koło wsi Ciche. Na tę letnią okazję cała drużyna ubrana była w jednakowe słomkowe kapelusze, które miały przypominać skautowe nakrycie głowy. Pamiętam, ile trudu kosztowało nas rozstawienie namiotów, zbudowanie prycz, stołów, kuchni z rusztem i kominem, Uczyłyśmy się gotować, robiłyśmy zielniki, ćwiczyłyśmy zajęcia samarytańskie, sygnalizację, zdobyłyśmy szereg sprawności. Mocno przeżywałyśmy nocne warty. Chodziłyśmy na wycieczki poznając Pojezierze Brodnickie. Były biegi na ochotniczkę, a także tropicielkę. Miałyśmy wielu przyjaciół. We wsi Ciche robiłyśmy wywiady środowiskowe, wspólnie z nowo poznaną drużyną męską z Nowego Miasta (komendant dh Józef Szypulski) robiłyśmy ogniska dla ludności.

Oto wspomnienie naszego kwatermistrza Danki Wójcik:

…Warto wspomnieć o naszej „mamie obozowej”, a właściwie „Paniulce” (tak ją nazywałyśmy). Dziewczęta były małe i nie bardzo umiały jeszcze gotować. „Paniulka” kierowała, co wrzucić do kotła i ile czasu gotować. Na obozie był również pies, spaniel, który nazywał się Tunia i służył jako ratownik, gdyż świetnie pływał w jeziorze. „Paniulka” wraz z Tunią zostały nam wierne do ostatniego obozu…

Są zdjęcia i zielniki, szkice terenu zrobione w czasie tego obozu.

Po wakacjach 1958 r. drużynę przekazałem Teresie Tretiak, przyboczną została Danka Wójcik.

Nad jeziorem Kośno było nas 24 i byłyśmy o rok starsze. Prowadziłyśmy dyskusje: pragnienia i cele młodzieży, co się nam nie podoba w społeczeństwie dorosłych. Robiłyśmy już dalsze wycieczki z obozu. Jedna grupa odbyła wycieczkę krajoznawczą do Olsztyna, a druga bardziej przyrodniczą w okolicach jez. Łańskiego, z nocowaniem w lesie. Brałyśmy żywy udział w akcji Chorągwi Warszawskiej „Warmia i Mazury” przez organizowanie ognisk dla ludności, zabawy i filmy dla dzieci wiejskich.

W marcu 1960 r. drużynową została Danka Wójcik, zaś jej przyboczną Ewa Klarnet. W dniach 1-15 lipca część naszej drużyny wyjechała na obóz Hufca do NRD w ramach wymiany między ZHP i FDJ. Zwiedzałyśmy muzeum K. Maya w Dreźnie, pływałyśmy rzeką Elbą, zwiedzałyśmy Galerię Drezdeńską, fabrykę porcelany i góry Harzu. Mieszkałyśmy w domkach campingowych. Na pożegnanie było wspólne ognisko, także z rodzicami i sympatykami młodzieży. Na zakończenie nastąpiła wymiana chust.

Ostatni obóz 14 C WDH odbył się w sierpniu 1961 r. nad jeziorem Partęczyny. Obóz rozłożony był na pięknej polanie okolonej lasem.

W tym czasie w drużynie było znowu dużo „młodego narybku”. Na obozie najlepiej udawały się biegi, był bieg na ochotniczkę. I chwila namysłu: ankieta w zastępach - jak się stało, że zostałam

harcerką, co najbardziej podoba mi się w harcerstwie, co zmieniłabym w pracy zastępu, gdybym została zastępową.

Nad Partęczynami dorobiłyśmy się nowej kuchni wojskowej. Gotowanie było znacznie łatwiejsze i szybsze. Niestety namioty pozostały ciągle stare, tak że gdy deszcz padał, miałyśmy mały prysznic, a w pogodne noce liczyłyśmy gwiazdy. Obóz nasz odwiedził Naczelnik Szarych Szeregów, dh hm Stanisław Broniewski, ponieważ w drużynie naszej była jego córka Anka. Druh był ubrany w piękny mundur harcerski i miał duży plecak. Brał udział w naszym ognisku i pilnie nas obserwował.

Na koniec chciałam zaznaczyć, że było dużo ludzi, którzy autentycznie pomagali nam w pracy. Przede wszystkim rodzice: Koło Przyjaciół Harcerstwa, panowie Skulimowski, Bartel, Serafinowicz i mój ojciec Stanisław Wójcik. Sprzęt na obóz przechowywałyśmy w kotłowni o którą postarał się mój ojciec. Z dawnej naszej szkoły nr 121 (wiele osób z Rady Drużyny kończyło szkołę podstawową nr 121) wypożyczałyśmy stroje na przedstawienia, z tej szkoły wywodziła się „Paniulka”. Nawet księża z parafii św. Michała przed wyjazdem na obozy obdarowywali nas serem i mąką.

Przyjaźnie zawarte w czasie obozów z sąsiednimi drużynami przetrwały wiele lat. Niestety zginęła prowadzona przez Agnieszkę Morawińską kronika drużyny.

Wiele nasza drużyna zawdzięczała dh hm Annie Zawadzkiej i hufcowej, dh hm Annie Stępkowskiej, które zawsze służyły radą i uczyły nas, jak należy postępować.

 

28. Stanisława Grzelak-Flis

Drużyna zuchów - 1957

Rok 1957 był początkiem mojej działalności w harcerstwie.

To jednocześnie rok mojej matury w Gimnazjum im. Królowej Jadwigi w Warszawie oraz rok złożenia Przyrzeczenia harcerskiego na ręce druhny hm Anny Zawadzkiej na cmentarzu Powązkowskim przy grobie Druhny Jagi Falkowskiej.

Czułam się wówczas dorosłą i dumną harcerką (miałam osiemnaście lat) i zgłosiłam się do pracy w harcerstwie. Moje zadanie polegało na zorganizowaniu Drużyny Zuchów na terenie Szkoły Podstawowej przy ul. Woronicza 8 w Warszawie (czyli na terenie klas podstawowych jedenastolatki im. Król. Jadwigi).

Zgłosiło się 19 dziewcząt z klas II, III i IV. W dniu przyjęcia do Drużyny zuchy otrzymały oznakę Zuchów - była to główka białego orła (oznaczającego dzielność) na tle żółtej tarczy wschodzącego słońca (oznaczającego pogodę i gotowość służenia ludziom). Podstawą tej oznaki był czerwony prostokąt z napisem „zuch”. Zuchy miały jeszcze chusty koloru niebieskiego.

Drużyna składała się z dwóch szóstek i siódemki - był to podział pomocniczy, mający za zadanie ułatwić organizację zabaw i prac na zbiórkach.

Znaczkami szóstkowych były „Ù” (piątki rzymskie odwrócone do góry nogami).

Zbiórki odbywały się przeważnie raz na tydzień, czasem dwa razy. Miejscem zbiórek była najczęściej Królikarnia, w chłodniejsze dni klasy szkolne. Było również kilka wycieczek krajoznawczych po Warszawie oraz jedna do Zalesia Górnego na którą była zaproszona dhna Annamonika Mayer.

Praca wychowawcza była dostosowana do psychofizycznych właściwości dzieci w wieku zuchowym – jej podstawowym elementem była zabawa.

W czasie owych zabaw dzieci starały się utrwalić „Prawo zucha”, a zwłaszcza trzy jego punkty:

- Zuch jest dzielny

- Zuch mówi prawdę

- Zuch pamięta o swoich obowiązkach

ponieważ zuch wie, że jest harcerzem, a „na harcerzu można polegać jak na Zawiszy”.

W ten sposób zuchy przygotowywały się do zdobycia stopni zuchowych zwanych „gwiazdkami”. Było ich trzy:

      1. Zuch ochoczy

      2. Zuch sprawny

      3. Zuch gospodarz

Przygotowaniem do zdobycia owych gwiazdek były następujące sprawności: porządnicka, majster klepka, wszędobylska, ptasi opiekun, człowiek zimy, śpiewak. Była również nauka przy akompaniamencie na pianinie takich piosenek jak: hymn harcerski, Modlitwa harcerska, Marsz Mokotowa, Jak dobrze nam zdobywać góry…, Płonie ognisko i szumią knieje, Płonie ognisko w lesie, Z miejsca na miejsce…, Idzie noc.

Moja praca z zuchami trwała tylko do końca grudnia 1957 r. ponieważ zapisałam się do nowo utworzonej Żeńskiej Szkoły Architektury, a zajęcia w niej odbywały się popołudniu z powodu braku własnego lokalu.

 

powrót na początek strony