ANEKS
Do Części II: 1-23
Do Części IV: 24-28
1. O Kręgu
starszych dziewcząt Błękitnej Czternastki
Wspomnienie Hali
Glińskiej
Skończył się wrzesień.
Co dalej? Co będziemy robić? No, przecież jest Hanka. Dom jej
i mieszka
nie ocalało Pobiegłam tam - była właśnie u niej Urka. Uściski, potem
mnóstwo pytań, trochę chaotyczna gadanina, ale przede wszystkim
pytanie: co z dziewczętami z Czternastki? Już kilka z nich było n
Hanki, o kilku wiadomo, że wyjechały, o innych nic nie wiedziałyśmy.
Umówiłyśmy
się na któryś dzień…
Tym razem spotkało się
już spore grono - z różnych zastępów, różnych stopni, różnych
funkcji -
ale wszystko nasza Błękitna Czternastka. Znowu razem! Wkrótce
znalazło się jeszcze kilka z nas. Teraz tworzyłyśmy już sporą
gromadkę - było nas kilkanaście. Ledwie mieściłyśmy się w Hanki
pokoju, siedziałyśmy gęściutko na jej tapczanie. Ten Hanki pokój
i ona wśród nas to jeden z niewielu bardzo wyraźnych obrazów -
wspomnień z tego okresu. Może dlatego, że tkwił w tym jakiś mocny
emocjonalny ładunek. Potem spotykałyśmy się i w różnych innych
miejscach - jak to w konspiracji - ale tych spotkań już tak dobrze
nie pamiętam.
Nie było wtedy
meldowania obecności, nie było rozkazu o utworzeniu kręgu, a tak
zupełnie naturalnie powstał krąg starszych dziewcząt Czternastki
Błękitnej. Powstał krąg i zaczął swoją pracę. A właściwie czy można
powiedzieć, że zaczął? Nasze grono nie przerywało przecież pracy
harcerskiej w ciągu całego okresu od lipcowego obozu w Zwierzyńcu -
każda z nas we Wrześniu gdzieś pracowała, pełniła jakąś służbę.
A więc po prostu zaczął się nowy etap naszej pracy.
Co robiłyśmy? Najpierw
pomagałyśmy rannym żołnierzom w szpitalu Ujazdowskim, w szpitalach
na Nowowiejskiej i w Szkole Pielęgniarek. Przed nadejściem pierwszej
okupacyjnej zimy zbierałyśmy ciepłą odzież dla żołnierzy w stalagach
i robiłyśmy na drutach z zebranej wełny czapki i szaliki
dla dzieci. Potem pomagałyśmy w Domu ks. Baudouina, gdzie oprócz
pracy społecznej odbywało
się także nasze szkolnie sanitarne (jeszcze to wewnętrzne, w obrębie
drużyny), pod kierunkiem
dr Marii Śliwińskiej. Prowadziłyśmy, jak wiele innych drużyn, lekcje
historii i geografii Polski dla dzieci ze szkół powszechnych,
opiekowałyśmy się więźniami z Pawiaka. Robiłyśmy to naturalnie
w różnych okresach i nie wszystkie - wszystko. Przechodziłyśmy
szkolenie ogólnowojskowe i sanitarne
lub łącznościowe w różnych zespołach.
Prace, które
prowadziłyśmy razem, całym naszym kręgiem, to była praca
samokształceniowa - bardzo poważnie i solidnie przez nas traktowana.
Tematy podejmowałyśmy różne - społeczne, etyczno-moralne. Metoda
pracy była taka: ustalałyśmy tematy, dostawałyśmy lekturę (często
dostarczała ją Hanka), decydowałyśmy, która z nas i kiedy ma dany
temat zreferować.
Po wprowadzeniu przez jedną z nas zaczynała się dyskusja. Bywały
dyskusje spokojne, umiarkowane, ale bywały i bardzo gorące, bardzo
namiętne, których nie sposób było zakończyć w ciągu jednego
spotkania. Zagadnienia na ogół nie były ani łatwe ani błahe na
przykład
te dyskutowane na podstawie książki Chałasińskiego „Pamiętniki
chłopów”. Pamiętam, że nasze spotkania traktowałyśmy bardzo serio,
bardzo dojrzale podchodziłyśmy do wszystkich problemów, dojrzale
i gorąco.
Po jakimś czasie to
nasze samokształcenie zaczęłyśmy wzbogacać chodzeniem na odbywające
się w podziemiu różnego rodzaju wykłady specjalistów, tzw. mędrców
(często profesorów) z zakresu polityki (np. różne ustroje polityczne
i społeczne), przemian społecznych w Polsce, filozofii i etyki,
historii sztuki. Chodziłyśmy także na organizowane prywatnie
koncerty muzyki poważnej - z płyt i „na żywo”. Szeroki był to
wachlarz tematów, ale nas interesowało tak wiele spraw. Wydaje mi
się, że miałyśmy wtedy jakieś przemożne pragnienie wzbogacania
siebie wewnętrznie i stanowiło to ważną i bardzo liczącą się część
naszego życia w całym okresie okupacji.
Inny rodzaj naszej
pracy - to udział w Małym Sabotażu. Nie uczestniczyłyśmy w nim całym
kręgiem, ale indywidualnie, na ogół przez kontakty ze znajomymi
chłopcami, przeważnie z kręgu Pomarańczarni.
2. Zastęp „Tęczy”
a). Wspomnienie
Irki Pawlak
Była połowa listopada
1939 roku, kiedy po ciężkich przeżyciach wojennych udało się nam
wrócić w Zamojszczyzny, gdzie po zakończeniu obozu letniego drużyny
w Zwierzyńcu, zostałyśmy z rodzinną na wakacji. Komunikacji
miejskiej jeszcze w Warszawie nie było, więc po nocy spędzonej
w tunelu Dworca Wschodniego jechaliśmy zatłoczoną platformą konną
przez ulice puste o tej porze, straszne z wypalonymi domami.
Patrzyłyśmy, czy stoją domy, w których mieszkali nasi bliscy
i znajomi. Przejeżdżając przez plac Unii Lubelskiej zobaczyłyśmy
z ulgą, że dom na Bagateli i mieszkanie naszej zastępowej Hali
Glińskiej ocalały. Jeszcze tego samego dnia pobiegłyśmy tam z moją
siostrą Halą. Hala Glińska od pierwszych dni września miała kontakt
z tymi dziewczętami z naszego zastępu, które były w Warszawie
i zgłosiły się do różnych służb pomocniczych.
Teraz, w ciągu paru dni, nasz zastęp Tęczy zebrał się niemal
w komplecie.
Wstrząs wywołany
przeżyciami Września i świadomość okupacji niemieckiej sprawiły, że
my, dziewczynki trzynasto-czternastoletnie, spoważniałyśmy a garnąc
się do Hali Glińskiej szukałyśmy możliwości działania. Nie miałyśmy
pojęcia o podjętej przez Komendę Pogotowia Harcerek działalności
podziemnej, pewnie nie wiedziałyśmy nawet o tym, że istnieje taka
forma organizacji harcerek w czasie wojny. Nie przychodziło nam na
myśl, że granica wieku może mieć jakieś znaczenie - byłyśmy przecież
harcerkami. Dla nas wtedy wyrocznią była Hala zastępowa - i ona
sprawiła,
że zaczęłyśmy prace od siebie: nauka, kształcenie światopoglądu
i własnego charakteru.
Metody harcerskie,
podziemna działalność w Szarych Szeregach, wszystko to zostało
opowiedziane i opisane wielokrotnie. My pracowałyśmy podobnie, tylko
żadne słowa nie potrafią oddać taj atmosfery‚ w której żyłyśmy
i działałyśmy. Pokój Hali na Bagateli stał się naszą izbą harcerską
- tam czułyśmy się u siebie i jakoś - zupełnie bez uzasadnienia -
bezpiecznie. A metody pracy i nieuchwytna atmosfera wychodziły nie
tylko poza ściany tego pokoju, ale przenikały do naszego życia
prywatnego. Wszystko się jakoś splątało i uzupełniało, wytwarzając
określony styl życia.
Po śmierci Mamy w 1940
roku, już wcześniej wyrzuceni przez Niemców z przedwojennego
mieszkania, przygarnięci przez przyjaciół rodziców, mieszkaliśmy na
Siennej. Cała nasza czwórka (siostry moje Hala i Musia, ja i brat
Bohdan) siedziała po uszy w konspiracji. Bez rodziców, pozbawieni
opieki i nadzoru, ale wolni i samodzielni, mogliśmy działać bez
ograniczeń. A jednak sami sobie nałożyliśmy rygory, dyscyplinę
i wyznaczyli obowiązki. Nie wiem, czy gdyby nie istniał ten pokój na
Bagateli dla mnie i Hali, a inny pokój u Irki Lepalczyk (drużynowej
Białej Czternastki)
dla Musi i jeszcze inna „izba-harcerska” dla Bohdana, nasze życie
tak właśnie by się ułożyło.
Kiedy z perspektywy lat zastanawiam się nad tym, widzę, że w tym
wielkim ogólnym nieszczęściu jakim była wojna i okupacja, i wobec
osobistych tragedii, które trzeba było przeżyć, miałam jednak
wielkie szczęście, że znalazłam się w takim środowisku, z takimi
ludźmi.
b). Wspomnienie
Danki Gawdzikówny
…Ponieważ nasza
zastępowa Hala była osobą rozśpiewaną, znałyśmy i śpiewały wiele
piosenek harcerskich i okupacyjnych. Miało to też odbicie w naszym
samokształceniu, Ja, która mam barani głosi nie powinnam mieć
z muzyką nic wspólnego, dostałam zadanie opracowania życiorysów
Lista i Mozarta. Siedziałam więc w Bibliotece przy ulicy Koszykowej
i zagłębiałam się w tajniki życia i twórczości muzyków. Muszę
zaznaczyć, że czas miałam bardzo zajęty. Rano chodziłam na tajne
komplety, po południu, co drugi dzień, do szkoły drogistowskiej.
Parę godzin południowych wykorzystywałam na naukę, oczywiście
u koleżanek, bo gdybym chciała jechać do własnego domu poza miasto,
nie starczyłoby mi czasu na nie.
…Uczyłyśmy się robić
zastrzyki. W tym celu chodziłyśmy do pielęgniarki (bardzo miłej
osoby o ciemnych oczach), która wkładała nam do głowy tajniki
aseptyki oraz pomagała opanować zasady. robienia zastrzyków. Moje
koleżanki miały praktykę w szpitalu, i ze względu na szkołę
popołudniową nie miałam już na to czasu. Za to uczestniczyłam we
wszystkich niedzielnych wycieczkach, szczególnie na trasie Warszawa
- Otwock i wtedy też często powtarzałyśmy sobie wiadomości
z ratownictwa...
c). Wspomnienie
Baśki Skotnickiej
…Praca polegała m.in.
na przenoszeniu wiadomości lub paczek. Pamiętam, że miałam coś
zanieść
na Bielany i na placu Wilsona (dzik plac Komuny Paryskiej) wpadłam
w łapankę. Na wpół żywa wysiadłam z tramwaju, przeżegnałam się
w duchu i poszłam prosto na patrol - przepuścili mnie
bez zastrzeżenia.
…Miałam przydział do
służby sanitarnej. Pamiętam, że chodziłam na szkolenie do
ambulatorium chirurgicznego, wchodziłam tam po prostu jako
pacjentka. Pamiętam też szkolenie wojskowe - składanie i rozkładanie
pistoletu i w ogóle obchodzenie się z bronią, ale nie pamiętam,
gdzie się to odbywało i kto prowadził te zajęcia.
3. Zastęp „Promieni
słonecznych”
a). Wspomnienie
Jadzi Jakubowskiej
Moją zastępową była
Aniela Guttówna. Miałam też kontakt z Urszulą Głowacką. Pamiętam, że
zbiórki prowadzone przez Anielę były bardzo przyjemne
i interesujące. Nasza zastępowa była właśnie taka, jaką sobie
wyobrażałam, że powinna być harcerka. Ona pierwsza wpajała mi zasady
harcerskie i potrafiła tak to zrobić, że utrwaliły mi się do dziś.
Była zawsze spokojna, opanowana i bardzo miła. Kiedy sama zostałam
zastępową organizując zbiórki bardzo się mozoliłam, żeby choć trochę
były podobne do zbiórek prowadzonych przez Anielę… Przyrzeczenie
harcerskie składałam jeszcze przed objęciem funkcji zastępowej wobec
Anieli, Urszuli i drużynowej Hanki Zawadzkiej. Pamiętam zaciemniony
pokój, na podłodze prowizoryczne ognisko. Krzyża harcerskiego nie
dostałam wtedy i może dlatego przez wiele lat marzyłam o nim
i w chwilach trudnych nuciłam sobie „…i zdobyć szczyt ideału,
świetlany harcerski krzyż.” (słowa pieśni harcerskiej). Zawsze
uważałam, że krzyż harcerski jest największym odznaczeniem, bo
otrzymuje się go nie za chwilowy wyczyn, ale za wzorową postawę, za
wzorowy charakter.
Chodziłam często do
Urki Głowackiej. Gdy szłam do niej ostatni raz (utrwaliło mi się to
w pamięci na całe życie) drewnianymi, wąskimi, stromymi schodami (Urka
mieszkała w oficynie starej czynszowej kamienicy na Wilczej),
schodził z góry mężczyzna w skórzanym płaszczu, w kapeluszu i
z kartkę w ręku, który obserwował drzwi. W parę godzin później - jak
się dowiedziałam - Aniela i Urszula zostały aresztowane w mieszkaniu
Urki (było to 3 listopada 1942 roku).
Na początku 1943 roku
zaczęłam współpracować z grupą chłopców, która później weszła
w skład batalionu Parasol i przekazałam swój zastęp Niusi
Woźniakównie.
Myślę, że harcerstwo
wyrabiało postawę wyróżniającą nas wśród innych. Doszłam do tego
przekonania po następującym zdarzeniu. Podczas Powstania, w czasie
przerzutu broni kanałami
ze Śródmieścia na Starówkę, jeden z organizatorów tej akcji zapytał
mnie czy jestem harcerką - odpowiedziałam, że tak, a on na to „to
widać”. Zdziwiło mnie to pytanie - przecież robiłam wszystko to co
inni. Analizując ten epizod doszłam do wniosku, że rzeczywiście
harcerki mają trochę inną postawę, zachowanie i to im chyba zostaje
na całe życie.
b). Wspomnienie
Wandy Cieślińskiej
…Pamiętam moją
pierwszą harcerską zbiórkę, która odbyła się w lesie pod Komorowem.
Była na niej drużynowa Hala Krauze, która zadała mi szereg pytań
związanych z przyjęciem do harcerstwa. Bardzo chciałam być harcerką.
Po rozmowie, która była jakby egzaminem, nastąpiła uroczysta
zbiórka. Ustawione w szeregu zaśpiewałyśmy „Wszystko co nasze…”.
Później śpiewałyśmy inne piosenki. Wreszcie, a byłyśmy już bardzo
głodne, siadłyśmy do śniadania. Każda z nas wyłożyła
to co przyniosła. Po tej wycieczce zaczęłam już regularnie chodzić
na zbiórki. Zostałam przydzielona do zastępu Promieni Słonecznych.
Zastępową była Niusia Woźniakówna, podzastępową Hals Adamczykówna.
Zobowiązane byłyśmy do ścisłej dyskrecji i konspiracji. Nawet
najbardziej zaprzyjaźnione koleżanki w klasie nie mogły nic wiedzieć
ani nawet domyślać się, że należymy
do Harcerstwa. A wszystkie zadania starałyśmy się wykonać bardzo
sumiennie w poczuciu ich ogromnej ważność. Zbiórki odbywały się
u Niusi albo u Danusi Kalińskiej. Większe uroczystości,
jak na przykład Przyrzeczenie, czy przyznanie stopni harcerskich,
odbywało się na Młynarskiej 18 w piekarni państwa Stępkowskich. Ich
córka także należała do naszej drużyny. Te, którym przyznano stopień
ochotniczki dostawały zamiast lilijek kółko wycięte z filcu
w kolorze drużyny.
4. Wyjątek
z kroniki zastępu „Brzasku” ze Złotej Czternastki (koniec lutego
1944)
Dzień Myśli
Harcerskiej... Dzień poznania i zbliżenia się wielu druhen i druhów,
dzień, w którym „myślimy jedni o drugich” (słowa wyjęte z księgi
Jaszczurki). I my mamy poznać i nawiązać stosunki z zastępem „Znicz”
z drużyny 58-ej. Byłyśmy bardzo ciekawe, jakie są druhny z zastępu
„Znicz”,
jak wyglądają i czy … (mówiąc po prostu) będą do nas pasowały. Bo
chociaż wszyscy żyjemy w myśl jednego Prawa, przecież różnimy się
bardzo.
Przed naszą
uroczystością miałyśmy ćwiczenie na mieście. Na czym ono polegało
wyjaśni załączona kartka [kartka też się zachowała - zawiera ona
instrukcję dotyczącą gry i fragment planu Warszawy obejmujący teren
gry; gra polegała na tym, że dziewczęta z zastępu Znicz” miały się
przekradać przez teren „zagrożony” strzeżony przez dziewczęta
z zastępu „Brzasku”]. Ćwiczenie udało się dosyć dobrze. Po nim już
trochę znałyśmy się.
Jesteśmy na miejscu
uroczystości. Jak to zawsze bywa na początku, my trzymamy się razem,
one też razem. Janka i druhna Irka (zastępowa zastępu „Znicz”)
starają się nas rozruszać. Zaczynamy śpiewać. Nie rozkręciłyśmy się
jeszcze i nie idzie nam. Na szczęście: „Baczność! Zastępami zbiórka”
- pada komenda i stajemy za Janką. Śpiewamy najpierw Modlitwę
harcerską i hymny obu zastępów. Potem siadamy „mieszając się”
i czytamy o Dniu Myśli Braterskiej, czytamy wyjątki z Drugiej Księgi
Jaszczurki. Jakżeż piękne są te wyjątki, jak łatwo wczuć się w nie!
Następnie poznajemy nasze imiona, posługując się grą, Teraz czytamy
kroniki (obu zastępów). Są one bardzo miłe. Jak żywe stają przed
nami obrazy obozu zastępu „Znicz”, nasze kłopoty, radości,
wycieczki. Potem śpiewamy. Nasze piosenki... Zespalają one i łączą
bardzo. Ale niestety nasza uroczystość dobiega końca…
Czuwajmy! Hanka [Czecholczuk]
5. Zastęp
„Szczytów”
Wspomnienie Irki
Pawlak
Inicjatywa wyszła od
uczennic jednego z kompletów drugiej wówczas klasy tajnego gimnazjum
im. Królowej Jadwigi. Hala Gawdzik nawiązała kontakt z Błękitną
Czternastką przez swoją starszą siostrę, która należała do zastępu
Tęczy. Pracę z tym nowym zastępem Hala Glińska - nie bez obaw ze
względu na stan mego zdrowia powierzyła mnie. Pierwsze spotkanie
miało miejsce w szkole zawodowej przy ulicy Zgoda, która wówczas
firmowała tajne nauczanie gimnazjum im. Królowej Jadwigi. Właściwie
zastęp był już zorganizowany przez same dziewczęta. Na następnym
spotkaniu, w mieszkaniu prywatnym jednej z dziewcząt, nazwałyśmy się
zastępem Szczytów - by być blisko Słońca i rozpoczęłyśmy pracę
harcerską.
Dziewczęta miały wtedy
po czternaście lat, ja byłam o dwa lata starsza. One tworzyły już
zgrany zespół, uczęszczając na jeden komplet, przyjęły mnie
w bezpośredni, miły sposób. Było nas siedem. Irka była średniego
wzrostu z kręconymi, puszystymi włosami, energiczna i rzeczowa.
Renia była bardzo szczupłą, jasną blondynką z lokami, z ciemnymi
oczami, subtelna nie tylko z wyglądu,
ale i z usposobienia. Zupełnie inne od nich, trzymająca się jakby na
uboczu, małomówna, bardzo zaprzyjaźniona z Hanką była Hala. Hanka
dość żywiołowa, najwyższa z nas wszystkich, wydawała
mi się najdziecinniejsza. Ewa, blondynka z długimi warkoczami,
pokazująca w uśmiechu lśniące białe zęby, była zawsze w pobliżu
Basi, swojej kuzynki. Basia czarna, też z warkoczami, o nieco
ironicznym spojrzeniu, zadawała zaskakujące pytania, nastawiona
krytycznie do całego świata.
Zbiórki miałyśmy raz
w tygodniu u Irki lub Reni. Pamiętam jednak spotkania i w innych
mieszkaniach - u Hanki na Szwoleżerów, u Basi na Pięknej 58, a także
u Hali na Bonifacego, gdzie w ogródku koło domu posadziłyśmy świerk.
Czasem spotkałyśmy się z innymi zastępami z naszej drużyny albo
innej z hufca Śródmieście we wspólnych grach i zadaniach.
Z prawdziwą przyjemnością jeździłyśmy do podwarszawskich lasów lub
chodziłyśmy do warszawskich parków.
Ewa wspomina „…We
wcześniejszym okresie (pracy zastępu) zajęciem graniczącym z zabawą
było urządzanie wystawy - sprzedaży naszych wyrobów galanteryjnych
w Miodosytni…” W Miodosytni przy ulicy Puławskiej pracowała Renia,
był to spokojny, mały lokal z którego niejednokrotnie korzystałyśmy.
Jesienią 1945 roku
cały zastęp złożył przyrzeczenie. To był jedyny wypadek w okresie
konspiracyjnej działalności drużyny, że do przyrzeczenia zostały
dopuszczone przez Radę Drużyny z Halą Glińską
na czele wszystkie dziewczęta z zastępu. Zbiórka odbyła się
w mieszkaniu Bożenny Janczak z Białej Czternastki, przy ulicy
Lubieszowskiej 8 na Grochowie. Były na niej obecne – nasza hufcowa
Hanka Zawadzka, drużynowa Hala Glińska, cały zastęp Tęczy i parę
instruktorek, które wyszły z Czternastki i prowadziły już swoje
drużyny. Przyrzeczenie, składane na sztandar drużyny, który
ja uroczyście trzymałem, przyjmowała Hanka. Atmosfera była bardzo
podniosła i dopiero kiedy Lilka Wereszczakówna przypominając ostatni
punkt Prawa Harcerskiego, pomyliła się mówiąc „Harcerka nie pali
napojów alkoholowych”, wszystkie się roześmiały. Straszne napięcie
spowodowane z jednej strony ważnym momentem życia harcerskiego, a
z drugiej obawą wynikającą ze spotkania w tak dużym gronie, w czasie
szalejącego hitlerowskiego terroru, nagle ustąpiło. Po Przyrzeczeniu
siedziałyśmy na podłodze w kręgu, śpiewając półgłosem harcerskie
i wojenne piosenki.
W tym samym roku 1943
rozpoczęły się szkolenia wykraczające poza ścisły program harcerski.
Dostawałyśmy przydział do służb. Zajęcia szkoleniowe odbywały się
nie w zastępach lecz w grupach specjalistycznych. Przydziały
dotyczyły harcerek starszych, do których zaliczał się już wówczas
zastęp Szczytów. Wszystkie przechodziły szkolenie sanitarne. Za
grupę służby sanitarnej odpowiadała Hala Glińska (niezależnie od
tego, że była drużynową), a szkolenie prowadziła „Doktor Barbara”
i kwalifikowana pielęgniarka, której nazwiska nie znałam
a pseudonimu nie pamiętam. Spotkania odbywały się najczęściej u Reni
na Reytana i czasem u pielęgniarki na Różańskiej. Praktykę miałyśmy
w szpitalu na Koszykowej, gdzie dr Irena Giżycka (instruktorka
harcerska) pokazywała nam, jak się robi drobne zabiegi chirurgiczne.
Przysięgę AK złożyłyśmy w gronie zespołu sanitarnego gdzieś
w mieszkaniu obcej dla nas osoby W Śródmieściu 4 marca 1944 roku na
ręce „Doktor Barbary”.
Lata, które upłynęły
od pierwszej zbiórki, spotkania szkoleniowe w szerszym gronie,
zbiórki całej drużyny, a nade wszystko bliski kontakt z Halą Glińską
sprawiły, że coś nieuchwytnego ale tak istotnego z atmosfery
Błękitnej Czternastki tamtych czasów niezauważalnie przeniknęło do
zastępu Szczytów. Myślę, że polegało to przede wszystkim na tym., iż
bez wielkich słów i haseł, bez patosu, w codziennej pracy nad sobą
zarówno, w sensie sprawności fizycznej jak i zdobywania wiadomości,
nie zawsze uświadamiając to sobie kształtowałyśmy światopogląd
i charakter. Mogłyby na siebie liczyć i dziś, z perspektywy czasu,
można to ocenić. Przytoczę tu słowa Basi „…Nie mam wiele do
przekazania, nie mniej okres ten w moim życiu wspominam z wielkim
sentymentem. Nie przesadzę, gdy powiem, że wywarł wpływ na moją
postawę życiową w przyszłości…”
Rok 1943 był bogaty
w wydarzenia w zastępie Szczytów - Renia i Irka zostały zastępowymi,
a ja zaczęłam uczęszczać na kurs drużynowych.
6. Łączniczka
hufcowej z zastępu „Kretów”
Wspomnienie Teresy
Bartel
Jesienią 1945 ręku
robiłam sprawność gońca i zostałam łączniczką Hanki Zawadzkiej.
Spotykałyśmy się w kościele Aleksandra na placu Trzech Krzyży
piekielnie wcześnie chyba o godzinie szóstej rano (nie było jeszcze
nawet babek kościelnych przesiadujących tam od świtu). Klękałam obok
Hanki w ławce w głównej nawie i ona wsuwała do przepastnej kieszeni
mego jesiennego palta ponumerowane niebieskie koperty. W dalszym
ciągu klęcząc wymieniała nazwy ulic, numery domów, imiona, czasem
nazwiska, dodatkowe instrukcje. A mnie, gdy za pierwszym razem
słuchałam tej litanii, ogarniało coraz większe przerażenie. Jak ja
to wszystko zapamiętam? Powtarzałam sobie potem wszystko bez końca,
bo część listów mogłam doręczyć dopiero wieczorem, po wyjściu
ze szkoły. Na szczęście podczas następnych spotkań niektóre adresy
się powtarzały - sklep Henneberga na rogu Alei Jerozolimskich
i Marszałkowskiej, gdzie pracowała Hala Glińska (miałam nie
wchodzić, jeżeli w sklepie był klient), internat na Pańskiej, gdzie
trzeba było zachować szczególną ostrożność, bo teren był niepewny,
Zakład Sióstr Urszulanek na Gęstej i inne. Czasem Hala odebrawszy
list dawała mi dalsze polecenie - biały rulonik gazetek lub nowy
list. Parę razy o mało mnie nie zatrzymano. Ale miałam szczęście -
zawsze udawało mi się wymknąć…
7. Okupacyjne
przyrzeczenia w Błękitnej Czternastce
a). Wspomnienie
Hali Glińskiej
Pogodny wiosenny
dzień, popołudnie. Pędzę szybko Tamką w dół d Dobrej, potem jeszcze
kawałek w lewo. Patrzę na zegarek, mam jeszcze parę minut czasu,
więc zwalniam. Skręcam w Gęstą.
Widzę przed sobą Irkę i Halę jak dochodzą już do domu sióstr, a
z przeciwnej strony nadchodzą dwie inne postacie chyba z drużyny
Zielonej. Spieszą się - pewnie miały wyznaczony wcześniejszy termin.
Zdaję sobie nagle
sprawę, że właściwie ciągle myślę o tym, czy wszystkie „moje”
przyjdą,
czy zdążą, czy nic ich nie zatrzyma i czy wszystko przejdzie gładko,
tak jak planowałyśmy.
Staram się opanować silne zdenerwowanie. Wchodzę. W hallu Hanka
i dwie siostry. „Szybko i cicho idźcie na górę!” Zbieramy się na
drugim piętrze, jest nas kilkanaście. Czekamy na resztę - zastępy
miały podane różne terminy schodzenia się. Przybywają pojedynczo
albo po dwie - trzy.
Już. Wychodzimy na
taras. Rozglądam się i wprost wierzyć mi się nie chce - ależ to
wielka gromada! Są wszystkie nasze Czternastki, nie tylko Błękitna
ale i Zielona, Purpurowa, Złota; bo przecież ich drużynowe są nadal
w naszej Błękitnej, w jej kręgu starszych dziewcząt. Cicha komenda.
Ustawiamy się w szyku drużyny - promieniście zastępami. Stoję
w najstarszym zastępie, przede mną Danka.
Nie ma jednak wszystkich „starych” - brakuje Urki i Anieli.
3 listopada zostały obydwie aresztowane na skutek wielkiej wsypy
„Wawra”, a potem wywiezione do Oświęcimia.Znów cicha komenda
i półgłosem składamy raport - „…na uroczystej zbiórce całej
Czternastki…” (ile nas wtedy było:). Obok stoją moje dziewczęta -
zastęp Tęczy - dalej zastępy moich dziewcząt, jeszcze dalej w prawo
dziewczęta z drużyn Danki, Hali, Wiśki. W półkolu wszystkie
promienie drużyny Wschodzącego Słońca. „Podnóża moich gór osnuły
szare mgły…” śpiewamy cicho, a potem jakby nieco mocniej - „…choć
smutków tyle w krąg i prób nieznany kres, nie wolno łamać rąk...„
(pieśń ta była już wtedy hymnem drużyny).
Zaczyna się ściemniać.
Tym bardziej bije w oczy łuna palącego się Getta, niesamowita
i przerażająca, to maleje, to nasila się. Dookoła dziwna, ogromna
cisza. Niemal nie dochodzą
do nas odgłosy miasta. Tylko mnie tak mocno wali serce, że boję się,
że to słychać! I ta łuna i kłębiące się dymy - nie mogę oderwać
oczu. A teraz widzę twarz Hanki zwróconą w tamtą stronę, jej
wyciągniętą rękę, a obok drugą drobniejszą, chyba trochę drżącą.
„Mam szczerą wolę całym życiom pełnić służbę…” Rota. Nie jestem
wstanie jej zacząć, kłębią się we nie myśli, uczucia - nie mogę
sobie przypomnieć słów. Po chwili napięcie mija, śpiewam już
spokojnie i pewnie. Czuję na sobie czyjś wzrok. To Renia patrzy na
mnie. Czy ona też myśli o tym co ja? Że choć taki ogrom okrucieństwa
i tragedii, to jednak my tu jesteśmy i jest nas tak dużo i... musimy
być!
* * *
Nie było jeszcze
późno, daleko do godziny policyjnej, ale była jesień, więc szybko
robiło się ciemno. Tu i tam zapalały się lampy. Znad Wisły podnosiła
się mgła i powoli ogarniała Powiśle, ale sylwetkę Syreny widać było
wyraźnie. Kiedy podeszłam bliżej zobaczyłam, że Basia już tam jest.
Oparłyśmy się o balustradę i czekałyśmy. Basia była bak bardzo
wzruszona, że prawie nie odzywała się - ona taka gaduła! Patrzyłyśmy
na rzekę. Po paru minutach podeszła do nas Hanka. Nawet nie
słyszałyśmy, jak się zbliżała, a może to mgła tak tłumiła kroki.
Dookoła było pusto, ani żywego ducha.
Podeszłyśmy do
pomnika. Stanęłyśmy wyprostowane. Wyciągnięta dłoń Hanki - „Do
Przyrzeczenia!” Obok dłoń Basi i moja. Basia powtarzała słowa
Przyrzeczenia cichym ale pewnym głosem. Przy nas Syrena - symbol
Warszawy, a przed nami Wisła, jakby większa niż zwykle - symbol
całej Polski. I właśnie o tym Hanka mówiła. A ja myślałam sobie, że
i ta mgła zasnuwająca wszystko wokół, to przecież też symbol, ale
smutny, więc nie powiedziałam tego. Basia była taka szczęśliwa, że
i ona mogła już złożyć Przyrzeczenie.
b). Wspomnienie
Irki Pawlak
Na pierwszej
okupacyjnej zbiórce kilka dziewcząt z zastępu Tęczy złożyło
Przyrzeczenie. Zgodnie z czternastkowym zwyczajem przed
Przyrzeczeniem zapalono kolejno dziesięć świec, jedną dla każdego
punktu Prawa Harcerskiego. Padały słowa „Zapalam pierwszą świecę
i przypominam pierwszy punkt Prawa Harcerskiego…” Później, dotykając
wyciągniętą ręką sztandaru drużyny, powtarzałyśmy za Hanką słowa
Przyrzeczenia, a ciocia Hanki grała na fortepianie Rotę. Przeżyłyśmy
bardzo tę chwilę i przez to, że mimo wojny spotkałyśmy się wszystkie
jak dawniej, poczułyśmy się silniejsze.
8. Obóz zastępu
„Kretów” w Hańkach – wiosna 1943
a). Wspomnienie
Teresy Bartel
Wiosną 1943 roku
wyjechałyśmy na całotygodniowy obóz do Haniek. Już wielokrotnie
korzystałyśmy z tego wspaniałego miejsca, ukrytego głęboko w lasach
między Radością a szosą lubelską. Od stacji w Radości szło się pięć
kilometrów najpierw między willami, potem przez tak zwaną Piaskową
Górę, a następnie na przełaj przez las kierując się nam tylko
znanymi „drogowskazami” – paru krzaczkami żurawin w małym
zagłębieniu suchego i piaszczystego lasu, kępą zbitego zielonego
mchu na lekkim wzniesieniu terenu, skrzyżowaniem leśnych dróg.
Drewniana, zupełnie samotna w tym lesie i nie ogrodzona willa stała
na wysokiej piaszczystej skarpie porośniętej lasem. U jej podnóża,
w odległości kilkuset metrów znajdował się wykopany niegdyś
w bagnistym terenie spory staw zdziczały i zamulony. Służył nam on
za kąpielisko. Hanki należały do znajomej mojej matki, pani Hanki
Straszewiczowej, która pozwalała nam korzystać z garażu i kuchni
w swojej willi. W garażu stał tylko stół, parę krzeseł i ogromna
prycza, która mogła pomieścić nawet sześć, siedem osób. Wtedy było
nas pięć – Krysia Krejczy, Jola Dymek, Marysia Piętkówna, Ala
Brzeska i ja.
b). Wspomnienie
Hali Glińskiej
Pamiętam jak
odwiedziłam ten obóz. Od stacji w Radości wędrowałam już pod
wieczór. Dostałam od Krysi szkic drogi i miałam go „w oczach”, bo
mam dobrą pamięć wzrokową. Zapadał mrok i miałam trochę stracha, że
jeśli ich nie znajdę, to wracać już nie mogę - godzina policyjna.
Dotarłam jednak bez trudności. Ogromnie mi się tam podobało.
Dziewczęta były w dobrym nastroju. Wszystko mi pokazały - urządziły
się pomysłowo i przyjemnie, a przy tym na ile się dało „obozowo”.
Była pora wieczornego mycia się, więc poszłyśmy razem do jeziorka.
Potem gadałyśmy jeszcze, a z Krysią - zastępową - siedziałyśmy do
późna w nocy. Rano wyszłam bardzo wcześnie bo nie mogłam spóźnić się
do pracy...
9. Obóz zastępu
„Tęczy” w Radości - lato 1943
Wspomnienie Irki
Pawlak
Zastęp Tęczy
przygotowywał się do wyjazdu latem. Układałyśmy na te dni plany tak
szerokie, jakby obóz miał trwać miesiąc. Cieszyłyśmy się bardzo.
I nagle, na parę dni przed wyjazdem Hala Glińska oznajmiła nam, że
pojechać nie może ze względu na zły stan zdrowia mamy, ale zastąpi
ją Wiśka Frankowska. To był chyba pierwszy i ostatni nasz bunt - nie
pojedziemy. Lubiłyśmy nawet Wiśkę, ale my chcemy jechać z Halą.
A jednak przekonała nas, przełamała opory, pojechałyśmy i to nawet
w dobrych humorach. Jak było na obozie przypomniała nam zachowana do
dziś piosenka „Łachadojdy”. Mieszkałyśmy w Radości, daleka od
stacji, w lesie, u sióstr Urszulanek, które prowadziły tam
przedszkole, a może była to kolonia.
Nie zapomnę naszego
wyglądu, kiedy maszerowałyśmy od stacji do sióstr. Dla
bezpieczeństwa nie wolno było mieć plecaków, zrolowanych koców, ani
przytroczonych menażek, nie mówiąc już o szarych mundurach czy nawet
obozówkach. Uchodziły najwyżej chlebaki. Danka taszczyła walizkę
i tobołek z kołdrą. Wszystkie miałyśmy jakieś większe lub mniejsze
paczki, torby, worki. Tylko Hala Pawlak) nie przejmując się zbytnio,
niosła zdobywczy tornister wojskowy ze zrolowanym kocem. Szłam na
końcu grupy i nie przestawałam się śmiać. Po dotarciu na miejsce
starałyśmy się urządzić wszystko jak na prawdziwym obozie, tyle, że
nie mieszkałyśmy w namiocie. Było nas sześć - Wiśka, dwie Hale,
Krysia, Danka i ja. Hala GIińska zgodnie z obietnicą przyjechała do
nas dwa razy, odwiedziła nas również Hanka Zawadzka. Byłyśmy
w Radości i kipiałyśmy z radości. Po powrocie na imieniny Hanki,
zrobiłyśmy dla niej album o „Łachadojdach” - były tam rysunki
z życia obozowego wykonane przeze mnie, parę fotografii i oczywiście
nasza piosenka.
10. Obóz Hali
Pawlak w Łomiankach - lipiec 1944
Wspomnienie Hali
Adamczyk
Wielka była moja
radość, gdy w czerwcu 1944 roku Niusia Woźniakówna, zastępowa
zastępu Promieni Słonecznych zaproponowała mi wyjazd na obóz.
Wprawdzie nie bardzo mogłam sobie wyobrazić obóz harcerski
w warunkach okupacyjnych, ale problem ten niezbyt długo zaprzątał
moje myśli. Ja, czternastoletnia dziewczyna z dwuletnim stażem
harcerskim, pełniąca ”poważną” funkcję podzastępowej, wierzyłam, że
moja drużynowa, a przyszła komendantka obozu Halina Pawlakówna
doskonale sobie ze wszystkim poradzi.
Obóz miał być w lipcu
w Płudach. Po kilku dniach okazało się, że jednak nie odbędzie się
w Płudach, lecz w Łomiankach.
Już na kilka dni przed
rozpoczęciem obozu miałam spakowany cały, nader skomplikowany
ekwipunek w walizce z fibry. Następnego dnia dołożyłam jeszcze
żywność i eskortowana przez Mamę wyruszyłam w wielki świat tramwajem
aż do Bielan, gdzie miała na mnie czekać Hala. Krótkie pożegnanie
z Mamą i marsz szosą do Łomianek. Po drodze, jak przystało na
harcerki, śpiewamy (prawie szeptem). Druhna Hala uczy mnie piosenki
„Hej chłopcy, bagnet na broń …” Wreszcie docieramy na miejsce. Jest
to gospodarstwo położone za wsią, tuż przy Puszczy Kampinoskiej.
W ogrodzie mnóstwo krzewów malin. To one właśnie mają uzasadnić nasz
pobyt w Łomiankach - gdyby ktoś się nami interesował, mamy mówić, że
przyjechałyśmy do państwa Makólskich na zbiór malin.
Druhna Hala prowadzi
mnie na teren obozu, to jest do dużej stodoły. Zastajemy w niej
Niusię Woźniakównę, moją zastępową, Joasię Wyszyńską i nie znaną mi
dotychczas Basię Smakoszównę z Czerniakowa. A więc jesteśmy
w komplecie - przystępujemy do urządzenia obozu.. Najpierw spanie –
wdrapujemy się wysoko na siano, rozciągamy prześcieradła, koce,
ubranie umieszczamy na belkach i „namiot” gotowy. Teraz trzeba
pomyśleć o jedzeniu, a więc w pewnym oddaleniu od stodoły wykopujemy
dołek, umacniamy brzegi kamieniami (tak powstaje kuchnia) i wkrótce
mamy pierwszy obozowy posiłek - kanapki z domu i prawdziwa obozowa
przydymiona herbata. Później posiłki były bardziej skomplikowane.
Pierwszy gotowany przeze mnie obiad to barszcz czerwony z fasolą
(buraczki i fasola z ogrodu naszych gospodarzy) Barszcz był nawet
dobry, na prawdziwym wędzonym boczku (skąd go Hala miała?!), ale
fasola twarda, mimo to dziewczęta jadły i nie narzekały na kucharkę,
może ze współczucia, bo przy rozniecaniu ognia spaliłam brwi, rzęsy
i włosy nad czołem.
Następne dni to
pionierka obozowa - budujemy stół z jakiejś skrzynki i stołeczki. Na
koniec zdobnictwo - na klepisku krzyż harcerski z szyszek
i patyczków, na belce kapliczka. Po pionierce przyszedł czas na
szkice, tropienie, ogniska - oczywiście w stodole i bez ognia.
Zachowujemy całą obrzędowość harcerską - dzień rozpoczyna oczywiście
„Wstaje dzień...”, a kończy ognisko obowiązkowo z piosenką obozu
„Deszcz jesienny deszcz…” z gawędą drużynowej, a po „Idzie noc…”
idziemy do „namiotu” aż pod sufit stodoły. Leżymy cichutko, a
z zewnątrz dochodzą tajemnicze odgłosy, choć nikt nam nic o tym nie
mówił, wiemy, że do sąsiadującego ze stodołą składziku przychodzą na
odprawę partyzanci.
Mimo tych dziwnych
okupacyjnych warunków obóz uważamy za wspaniały. Jak go oceniała
wizytacja w osobie druhny Haliny Glińskiej nie wiem – oceny do
książki obozu nie wpisała, bo w warunkach konspiracyjnych książek
się nie prowadziło.
Obóz miał trwać dwa
tygodnie, ale, niestety, musiałyśmy go zlikwidować po sześciu dniach
i to w błyskawicznym tempie. Niespodziewanie rozległ się warkot i na
drodze wiodącej do gospodarstwa zobaczyłyśmy nadjeżdżających
Niemców. Wywołało to nasze zdziwienie, bo wiedziałyśmy, że do
gospodarstwa państwa Makulskich Niemcy, ze względu na bliskość lasu,
a w nim partyzantów, nie zaglądają. Tym razem nie byli to jednak
Niemcy kwaterujący w pobliżu, lecz wycofujące się jednostki frontu
wschodniego.
Zrobił się wielki
ruch. Błyskawicznie likwidowałyśmy obóz, zaczynając oczywiście od
krzyża harcerskiego i kapliczki. Gdy wdrapałyśmy się na siano, by
spakować rzeczy, wpadli do stodoły chłopcy (chyba byli to synowie
naszych gospodarzy) i zaczęli wyciągać z siana i wynosić tylnymi
wrotami jakieś skrzynki. Dowiedziałyśmy się na czym spałyśmy przez
sześć obozowych nocy – w skrzynkach była broń i amunicja.
Wracając z tego
naszego dziwnego obozu snułyśmy marzenia o następnym obozie całej
już Czternastki, bo było dla nas oczywiste, że zbliża się koniec
wojny. Marzenia nasze jednak się nie spełniły. Już nigdy nasz
obozowy zastęp nie spotkał się w komplecie. Basia, ranna w czasie
Powstania Warszawskiego, wkrótce zmarła w Krakowie. Niusia, też
ranna, wywieziona do obozu, po wojnie zamieszkała we Wrocławiu,
potem w Legnicy. Hala Pawlak zamieszkała w Poznaniu, później gdzieś
na wsi. W Warszawie została tylko Joasia i ja. Choć nasz obóz
w Łomiankach był taki krótki, a cały okres należenia do Czternastki
nie trwał Nawe dwóch lat, jednak wyniesione z tej drużyny ideały
spowodowały, że zapragnęłam przekazać je innym. Założyłam po wojnie
drużynę, w której starałam się stosować formy wychowawcze
Czternastki, kontynuować jej tradycje i obrzędowość. Postarałam się
o nadanie tej drużynie, jako kontynuatorce tradycji 14 WD Harcerek,
numeru 114.
11. Obóz Irki
Pawlak w Olesinku - lipiec 1944
Wspomnienie Irki
Pawlak
Jechałam na obóz
z najmłodszymi dziewczynkami z dwóch zastępów prowadzonych przez
Irkę Bulikównę i Renię Daszkowską. Żadna z zastępowych nie mogła
pojechać na obóz ze swymi dziewczętami. Musiałam najpierw przekonać
rodziców o bezpieczeństwie wyjazdu, a potem zrobić wszystko, żeby
wyjazd był naprawdę bezpieczny. Pomagały mi w tym Baśka Skotnicka
i Hala Gawdzikówna. Wyjechałyśmy w lipcu „ciuchcią” do Góry
Kalwarii, a stamtąd już pieszo dotarłyśmy do Olesinka, gdzie
mieszkałyśmy w stodole u państwa Zdanowiczów (rodziców Danki,
drużynowej Zielonej Czternastki). Oficjalnie byłyśmy pomocnikami
przy zbiorze owoców. Każda z nas miała obowiązek zebrać parę
kobiałek dziennie. Robiłyśmy to najczęściej wczesnym rankiem, potem
miałyśmy czas dla siebie.
Dziewczynki uczyły się
życia harcerskiego. W stodole urządziłyśmy się jak w namiocie.
Gotowałyśmy same w kociołku na kuchni polowej własnej roboty. Poza
tym organizowałyśmy gry harcerskie, ćwiczenia, wycieczki. Nie
pamiętam dokładnie, ile nas było, ale wiem, że były dwa zastępy
obozowe prowadzone przez Basię i Halę. Obóz trwał dwa tygodnie.
Odwiedziła nas drużynowa Hala Glińska i hufcowa Hanka Zawadzka. Do
Warszawy wróciłyśmy parę dni przed Powstaniem. Nie mogło już być
mowy o organizowaniu dalszych obozów.
12. Relacja
powstaniowa Hali Glińskiej, część I: Na Kolonii Staszica
Powstanie. Właściwie
nie tak wiele z niego pamiętam. Mam w oczach pewne obrazy, niektóre
fakty, ale brak mi ciągłości całego tego okresu, a byłam przecież
w Powstaniu od pierwszego do ostatniego jego dnia. Od samego
początku wszystko układało się zupełnie inaczej niż to sobie
wyobrażałam, inaczej niż miało być.
Kurs wojskowy
ukończyłam wcześniej od swoich dziewcząt. Komu i gdzie składałam
przysięgę nie pamiętam. Przydział miałam do sanitariatu, kontakt
z dr Barbarą. Była chyba specjalistą chorób skórnych, bo spotykałam
się z nią w przychodni dermatologicznej na Nowogrodzkiej. Była
bardzo miła, polubiłam ją. Na początku lata 1944 roku dowiedziałam
się, że mam być odpowiedzialna za zorganizowanie personelu
i zaopatrzenia medycznego dla szpitala polowego. Miał to być duży
szpital w gmachu Województwa na Filtrowej róg Suchej. Gmach był
zajęty przez Niemców, szpital miał być tam umieszczony po zdobyciu
go przez powstańców. Personel szpitala składał się z dwudziestu
kilku sanitariuszek i kilku lekarzy. Wszystkie dziewczęta
z Błękitnej Czternastki mające przydział do sanitariatu włączyłam do
obsady tego szpitala, żeby być razem z nimi. Zaopatrzenie - środki
opatrunkowe, dezynfekcyjne, zastrzyki, strzykawki, nawet nosze,
odbierałyśmy w różnych miejscach w dniach poprzedzających Powstanie
i organizowałam przenoszenie ich do kilku willi na Kolonii Staszica,
głównie do willi dr Semerau-Siemianowskiego, w pobliżu naszego
przyszłego szpitala. Denerwowałam się zbyt małą, według mnie,
ilością tego wszystkiego. Uspakajano mnie - „później będzie więcej”
- ale skąd ma być ? Starałam się wyobrazić sobie jak będziemy
urządzać ten szpital. Łóżka, pościel, naczynia i tyle jeszcze innych
potrzebnych rzeczy - no zdobędziemy je od okolicznych mieszkańców.
Miałam spotkania
z grupami sanitariuszek. Były wśród nich harcerki i nie harcerki,
wszystko młode dziewczęta. Ustalałam tylko sprawy organizacyjne, nie
szkoleniowe. Coraz to przybywało spraw do załatwiania, spotkań,
odpraw, poleceń. Wzmagały się przygotowania, rosło podniecenie.
Jedno z poleceń (może to był rozkaz?) to – „w lipcu nie wolno mi
opuszczać Warszawy”. Pamiętam to dobrze, bo właśnie wtedy moja
przyjaciółka urodziła córeczkę i chciała, żebym koniecznie do niej
przyjechała. Odmówiłam, bo mieszkała pod Łukowem.
Któregoś dnia łącznik
dał mi znać, że mam zdać raport z przygotowań komendantowi. Wszystko
ogromnie zakonspirowane - miejsce, znaki umowne itp. Podano mi jego
tytuł i pseudonim, ale nie mogę sobie przypomnieć, czy to był
dowódca zgrupowania czy rejonu, a pseudonimu też nie pamiętam.
Natomiast świetnie pamiętam swoje zdenerwowanie przed tą wizytą.
Pamiętam też dokładnie fragment tego mieszkania - gdzieś
w Śródmieściu. Zameldowałam się służbiście i udzieliłam informacji.
Wszy poszło gładko. Upewniłam się wtedy, że Powstanie wybuchnie lada
moment.
No i pierwszy alarm.
Nie wszystkie osoby z obsady szpitala stawiły się na ustalonych
miejscach. Alarm szybko odwołano. Po trzech dniach - dzień i godzina
„W”. Na nasz punkt na. Kolonii Staszica, w wilii przy Filtrowej (po
stronie nieparzystej) pędziłyśmy razem z Irką Pawlakówną, która
przebywała w moim mieszkaniu od tego pierwszego odwołanego alarmu.
Klucze do tej willi (nikt tam nie mieszkał) odebrałam na ulicy
Sędziowskiej. Spotkałam tam kilka osób z ”naszego” szpitala, ale nie
z harcerskiego grona, był wśród nich młody lekarz. Uważałam, że
powinniśmy się spieszyć na wyznaczone punkty. Reakcją był lekka
kpina z mojej „gorliwości”. Poruszyła mnie ta drobna scena, nie
wyobrażałam sobie, że w ten sposób można podchodzić do sprawy, którą
my wszystkie traktowałyśmy z głębokim przejęciem. Popędziłam
z kluczami na Filtrową. Były na tym punkcie prawie wszystkie.
Sprawdziłam, że w willi narożnej (Filtrowa róg Suchej po parzystej
stronie) również zebrała się już inna grupa z naszego personelu,
w tym harcerki, ale nie z naszej drużyny. Wróciłam do mojej grupy.
Złożyłyśmy plecaki w dużym pokoju z tarasem wychodzącym na
wewnętrzne ogródki. Usłyszałyśmy pierwsze strzały. Uważałam, że
musimy szybko przejść bliżej gmachu Województwa, a przede wszystkim
bliżej miejsca, gdzie były główne nasze zapasy, czyli willi dr
Siemianowskiego. Postanowiłam podzielić naszą grupę. Hankę Sawicką,
Renię Daszkowską i Baśkę Skotnicką wysłałam tam z Irką Pawlakówną.
Przy sobie zostawiłam dwie najmłodsze - Hankę Straszyńską i Irkę
Bulikównę. Zostałyśmy, czekając czy nie nadejdą jeszcze te, których
brakowało. Wkrótce przybiegła Irena Orłowska, młoda, szczupła,
ciemnowłosa lekarka stomatolog, a za nią pielęgniarka, Helena
Bierżyszko (?), starsza od nas, korpulentna, ale bardzo ruchliwa
osoba. Nie czekając już na resztę, postanowiłyśmy i my przejść
dalej. Ogródkami, którymi były otoczone wszystkie wille na Kolonii
Staszica, przeszłyśmy do willi przy Langiewicza 24. Przebiegałyśmy
dziurami w poprzecinanych siatkach ogrodzeń. I tu muszę opowiedzieć
o drobnym zdarzeniu, które świetnie zapamiętała Irka Bulikówna. Otóż
na drodze naszej wędrówki natknęłyśmy się na jedno ogrodzenie -
siatkę, w której nie było przeciętego przejścia. My cztery, młode
i szczupłe, dałyśmy sobie radę z tą przeszkodą. Problemem stało się
przejście dla naszej pani Heleny. W gorączkowym pośpiechu wpadłyśmy
na „genialny” pomysł i podsunęłyśmy pod siatkę drewnianą kratkę
używaną do pnących roślin. Kiedy pani Helena weszła na nią, kratka
naturalnie załamała się po nią z trzaskiem. Pani Helena spadając
złapała się siatki i ta upadła razem z nią na ziemię. Wszystko to
stało się błyskawicznie i było tak komiczne, ze wybuchnęłyśmy
niepohamowanym śmiechem. Było to silniejsze od nas, choć na pewno
dalekie od rozsądku. A może to napięte nerwy nie wytrzymały?
Zastanawiałyśmy się potem, czy widzieli to Niemcy ulokowani na
wyższych piętrach gmachu Województwa. Nie strzelili.
W willi przy
Langiewicza 24 była właścicielka z córką i ich lokator. Pierwsza noc
minęła w strasznym napięciu. Nie było akcji ze strony naszych
oddziałów, tylko częste strzały od strony ulicy Suchej. Wysoki gmach
Województwa górował nad Kolonią. Niemcy widzieli cały teren jak na
dłoni. Jedyną osłoną dla nas były bujnie rozwinięte krzewy i drzewa
w ogródkach. Następnego dnia stało się jasne, że wszystkie
„zewnętrzne” domy Kolonii są już zajęte przez Niemców. Doszła do
mnie wiadomość, że wprawdzie są na terenie Kolonii oddziały naszych
chłopców, ale nie dotarła do nich broń i mamy spokojnie czekać na
pomoc ze Śródmieścia.
Opanowując się, żeby
podtrzymać dobry nastrój w naszej gromadce, przeżywałam wielki
niepokój o resztę moich dziewcząt. Były mi tak bardzo bliskie, tak
się z nimi zżyłam i czułam się za nie odpowiedzialna. Pierwszy raz
doświadczyłam w takim stopniu ciężaru odpowiedzialności. Powinny być
w willi dr Siemianowskiego, ale co się nimi dzieje ? Postanowiłam
tam dotrzeć. Ogródkami przebiegłam nieco w głąb Kolonii
i ”przeskoczyłam” na drugą stronę Langiewicza. Seria z karabinu
poszła już za mną. Podeszłam od tyłu do willi dr Siemianowskiego.
Wszystko było pozamykane, okna zasłonięte żaluzjami, wewnątrz
panowała głucha cisza. Wystukiwałam w ścianę alfabetem Morse’a, że
to ja i żeby się odezwały. Nic, żadnego znaku. Ponowiłam próbę, lecz
znów bez rezultatu. Wróciłam. Teraz mój lęk o nie jeszcze się
spotęgował. Usiłowałam dostać się również do tej grupy, która była
w narożnej willi po drugiej stronie Filtrowej, ale nie udało mi się.
Wylot Filtrowej byk obstawiony Niemcami. Ta willa, gdzie zebrałyśmy
się o godzinie „W” też była przez nich zajęta. W dzień i w nocy
ciągle rozlegały się serie z karabinów maszynowych i pojedyncze
strzały z pistoletów – To Niemcy czujnie panowali nad Kolonią.
Nikomu nie pozwoliłam się ruszać z naszej willi. Chyba po dwóch
dniach ponowiłam swój wypad do Siemianowskich. I znów nic – dom
robił wrażenie wymarłego. W czasie tej wyprawy miałam mocne
przeżycie. Kiedy przeskoczyłam na drugą stronę Langiewicza,
usłyszałam zbliżających się Niemców. Wbiegłam do najbliższej willi.
Była tam dość spora grupka dziewcząt i chłopców. Wszyscy pospiesznie
zbiegli do piwnicy i ja zbiegłam z nimi. Przycupnęliśmy na kupce
węgla czy koksu. Wstrzymaliśmy oddech, słyszałam szept chłopców –
„Nie damy się żywcem, jak przyjdą rzucamy granaty”. Dwóch czy trzech
z nich przykleiło się do ściany przy drzwiach piwnicy, w ręku
trzymali granaty. Wszyscy wlepiliśmy oczy w małe piwniczne okienko
pod sufitem. Niemcy rozmawiali głośno i widać było ich buty w tym
okienku. Weszli do willi i poszli na górę. Widocznie nikogo tam nie
było, bo szybko zeszli. No, teraz zejdą do nas! Czułam, że to już
koniec. Pomyślałam o Mamie. Nie weszli. Nie schylili się także żeby
spojrzeć przez okno do piwnicy. Odeszli. Po chwili i my wszyscy
rozbiegliśmy się każdy w swoją stronę. Ci chłopcy byli z ”Odwetu”.
Minęło kilka dni.
Nieopodal naszej furtki Niemcy zabili młodego chłopca, gdy
przebiegał ulicę Langiewicza. Wciągnęłyśmy go do naszego ogródka,
ale już nie żył. Pierwszy zabity, jakiego zobaczyłyśmy - zrobiło to
na nas silne wrażenie,
Byłam w kontakcie z sąsiednią willą. Właścicielką była pani Schiele,
młoda, bardzo sympatyczna osoba. Miała telefon, a niektóre telefony,
o dziwo, działały. W Śródmieściu mówili o zwycięstwie, była euforia
radości, polskie flagi, śpiewy. Tego wszystkiego nie dane nam było
przeżywać. Meldunki już żadne nie dochodziły i było dla mnie jasne,
że jesteśmy zupełnie odcięci i otoczeni i sytuacja jest
beznadziejna. My byłyśmy w zachodniej części Kolonii, najbliżej
ulicy Suchej i z częścią wschodnią, bliższą Alei Niepodległości, nie
miałyśmy kontaktu. Po kilku dniach na Kolonię wkroczyli Ukraińcy
i po swojemu zaczęli rozprawiać się z ludnością. Wtedy zaczął się
koszmar. Dzień i noc rozlegały się ich wrzaski, strzały i krzyki
ludzi. Niedaleko od nas zamordowali młodą matkę, przedtem wyrzucając
przez okno jej niemowlę. Coraz to bardziej makabryczne wieści
docierały do nas, zresztą to, co słyszałyśmy same, wystarczało by
w każdej chwili spodziewać się najgorszego. I przy tym zupełna
bezsilność i bezwład z naszej strony. Nie mogłam się pozbyć ciągłej
przerażającej myśli - co z tamtymi dziewczętami i co będzie z tymi
dwiema młodziutkimi, które są tu ze mną. Tylko z Irką Orłowską
mogłam się tymi myślami podzielić. Poczułam do niej wielką sympatię
i bardzo zbliżyłyśmy się.
I kto by przypuszczał,
że ochronę przed Ukraińcami znajdziemy w Niemcach? Otóż już
w pierwszych dniach sierpnia zjawili się u nas dwaj żołnierze
niemieccy. Sprawdzili, kto się znajduje w naszej willi, młodych
mężczyzn nie znaleźli, zakazali opuszczania domu i przy okazji
wzięli „okup”. Załatwił to z nimi ten pan, który tam zamieszkiwał
jako lokator. Odtąd wizyty tych żołnierzy powtarzały się
systematycznie. Otrzymywali swoją „dolę” i odchodzili. Oni właśnie
ostrzegli nas przed Ukraińcami i zapewnili, że ich do nas nie
dopuszczą. Nie cierpieli Ukraińców i to nas uratowało. Ostatnim
łupem, jaki ci „opiekunowie” wzięli, był srebrny zegarek Irki. Ten
najbardziej im się podobał. Ciężko jej było rozstawać się z nim, bo
to była rodzinna pamiątka, ale oddała go bez słowa. Od tych Niemców
dowiedziałyśmy się, że to już ostatnie chwile Kolonii. Ludność
zostanie usunięta, a domy spalone. I wtedy właśnie dotarł do mnie
rozkaz aby się przygotować do przejścia nocą do Śródmieścia. Przy
tym bezwzględny nakaz - „bez butów i żadnych brzęczących
drobiazgów”. O umówionej godzinie wysłałam swoją grupkę, to znaczy
Irkę, Hankę, Irenę - lekarkę i pielęgniarkę na miejsce zbiórki. Sama
usiłowałam jeszcze złapać kontakt z grupą Irki Pawlakówny i
z dziewczętami z Filtrowej, bezskutecznie. Pożegnałam się z panią
Schiele, podziękowałam za okazaną nam wielką pomoc. Przez ten cały
okres dokarmiała nas, gdyż nie miałyśmy żadnych prowiantów, a zapasy
naszych gospodarzy były bardzo skromne. Gdy zobaczyła mnie bez
butów, momentalnie przyniosła swoje tenisówki. Pamiętam dobrze tę
sympatyczną osobę, jej miły sposób bycia i rozmowy z nią, które
dawały mi chwile odprężenia.
Dołączyłam do zebranej
już grupy. Było tam więcej osób. Cicho jak duchy przesuwaliśmy się
wzdłuż nieparzystej strony Filtrowej do Alei Niepodległości. W Alei
był ciągły ostrzał. Przebiegaliśmy kolejno na drugą stronę, potem do
Pola Mokotowskiego i przypadliśmy w ogródkach działkowych. Całe Pole
było wtedy jednym wielkim ogrodem warzywnym. Posuwaliśmy się nim
nieco na skos, do ulicy Polnej. Niemcy raz po raz oświetlali ten
teren rakietami. Przypadaliśmy wtedy do ziemi pomiędzy kapustę
i pomidory. Do dzisiaj pamiętam ten chrzęst kapusty, gdy rzucałam
się w nią i gdy siekły po niej kule karabinów maszynowych. Blisko
Polnej zobaczyłam w oddali palący się mój dom. Była to duża
kamienica przy placu Unii Lubelskiej i odsłoniętej przestrzeni Pola
Mokotowskiego świetnie widoczna. Ścierpłam - tam przecież zostawiłam
moją Mamę.
13. Relacja
powstaniowa Irki Pawlak: Na Kolonii Staszica
W połowie lipca 1944
roku wróciłam z obozu, który prowadziłam przez dwa tygodnie w Olesinku
koło Góry Kalwarii. Był już najwyższy czas, żeby te najmłodsze
dziewczynki wróciły do domu. Front zbliżał się w szybkim tempie.
Obserwowało się z jednej strony paniczną ucieczkę Niemców, a
z drugiej nakazy wykonywania robót pozafrontowych - kopania rowów
obronnych. Panował ogólny nastrój podniecenia.
27 lipca ogłoszono
ostre pogotowie. Wiadomość otrzymałam siecią alarmową - mamy z całym
ekwipunkiem stawić się w pobliżu gmachu Województwa, na ulicy
Filtrowej 33. Tam spotykają się te z nas, które należą do służby
sanitarnej. Moja siostra Hala, jako łączniczka, ma inny punkt
zbiórki, Musia, druga moja siostra jest jeszcze w Ursynowie, gdzie
razem z Ireną Lepalczyk prowadzą kolonie dla dzieci. Obie z Halą
pakujemy się nerwowo - jestem właściwie przerażona. Wychodzimy
z domu mówiąc, że wyjeżdżamy na wakacje - mamy plecaki i chlebaki
z ekwipunkiem jak na obóz. Na ulicach dużo młodzieży podobnie
wyglądającej. Jadę na Filtrową - jest tam już Hanka Sawicka i Baśka
Skotnicka z dużym workiem materiałów opatrunkowych, a furtka
zamknięta. Po chwili widzimy Halę Glińską - zbliża się szybkim
krokiem, otwiera drzwi i wpuszcza nas do pustej willi. Przychodzą
inne dziewczęta - Renia Daszkowska, Irka Bulikówna, Hanka
Straszyńska, Wanda Popielówna. Brakuje Lilki Wereszczakówny.
Lokujemy się w jednym pokoju, gdzie stoi olbrzymi tapczan. Możemy
leżeć na nim wszystkie razem.
Hala jest
kierownikiem organizacyjnym całego punktu sanitarnego, który po
zdobyciu gmachu Województwa ma być szpitalem. Nasza grupa stanowi
jedną zmianę, dwie pozostałe są też ulokowane na Kolonii Staszica -
jedna na ulicy Suchej 18 w domu prof. Semerau-Siemianowskiego, druga
w willi na rogu Filtrowej i Suchej.
Hala „krąży”,
utrzymuje kontakt ze wszystkimi grupami i z ”górą”.
29 lipca następuje
odwołanie alarmu, ale mamy być w stałym kontakcie i pogotowiu. Nie
mogę wrócić do domu, więc Hala zabiera mnie do siebie. Mieszkam
u niej aż do 1 sierpnia. Zajmuję się przygotowaniem opatrunków,
przychodzi Wanda i pomaga mi. Któregoś dnia wpada moja siostra Hala.
Ona też nie wróciła do domu, mieszka u kogoś w okolicy placu
Zbawiciela.
O terminie wybuchu
Powstania dowiadujemy się 1 sierpnia kolo południa. Zawiadamiamy
wszystkie dziewczęta. Mama Hali daje nam bardzo smaczny i bardzo
obfity obiad. Jemy szybko, ale denerwuję się, że już późno, że się
spóźnimy. Wreszcie wychodzimy. Przez plac Unii i Pole Mokotowskie
dochodzimy do Alei Niepodległości. Hala zatrzymuje się w dowództwie
na Sędziowskiej, a ja prawie biegnę na Filtrową, gdzie po chwili
przychodzi i Hala. Jesteśmy w składzie: Hala, Hanka Sawicka, Basia
Skotnicka, Renia Daszkowska, Hanka Straszyńska, Irka Bulikówna i ja.
Słychać strzały. Hala poleca Hance Sawickiej, Basi, Reni i mnie
przedostać się ogródkami do willi na Suchą, gdzie na razie ma
mieścić się szpital, reszta zostaje z nią i będzie nawiązywała
kontakt z innymi grupami. Jest już godzina siedemnasta, biegniemy
ogródkami, w płotach porobione są dziury do przechodzenia. W tym
czasie kompanie „Pługa” i ”Zielińskiego” [z VI zgrupowania III
Rejonu] zaatakowały gmach Województwa. Wychodzimy na Langiewicza -
od strony gmachu Województwa ostrzał. Widzę pierwszego zabitego -
leży na jezdni młody człowiek w roboczym kombinezonie. Biegniemy
ulicą w stronę Suchej. Na wysokości willi Siemianowskich skręcamy do
furtki na Langiewicza 27. Jakaś kobieta otwiera drzwi, zatrzymujemy
się dalej już przejść nie można. Niemcy strzelają niemiłosiernie.
Dom, w którym jesteśmy, jest pusty. Poza kobietą, która nas
wpuściła, nie ma nikogo. Siedzimy całą noc w sionce na schodach.
Kobieta narzeka, że jej kury powybijają tym strzelaniem. O świcie
2 sierpnia Hanka i Henia przez dziurę w płocie przedostają się na
teren posesji Siemianowskich, a Basia i ja czekamy na ewentualny
kontakt z Halą. Po paru minutach Hanka i Henia wracają. Okazuje się,
że tam, poza profesorem i jego żoną, przebywa ich córka Bogna
z podległą jej trzecią zmianą sanitarną. Wchodzący w skład obsady
lekarz opuścił w nocy dom. Pozwalają nam dołączyć do nich. Teraz
Hanka i Renia przedostają się na Filtrową w poszukiwaniu Hali. My
z Basią przechodzimy do willi Siemianowskich. Denerwujemy się, gdyż
strzelanina znów się zaczęła. Wreszcie są już obie z powrotem.
Dotarły na Filtrową, gdzie dom był otwarty, ale nie spotkały żadnej
z naszych dziewcząt. Wzięły więc tylko z plecaków jakieś drobiazgi
i wróciły.
Zastanawiamy się jak
nawiązać kontakt z Halą. Telefon jest czynny, ale wiadomości
niepomyślne. Na Kolonii Staszica powstańcy zostali bez broni.
Dowiadujemy się, że w naszej willi, poza sanitariuszkami, przebywa
kilkunastu chłopców, którzy nie mają broni, Około południa Niemcy
otaczają willę, paru wchodzi głównym wejściem. W ręku karabiny
maszynowe, za pasem granaty. Wszystkim każą zebrać się w holu, liczą
nas i legitymują. Niemiec sprawdzający moją kennkartę pyta, jak tu
trafiłam z Wilna, Profesor rozmawia z nimi po niemiecku, zna język
wspaniale, gdyż studiował medycynę w Niemczech, zwracają na to
uwagę. Naszą obecność w jego domu tłumaczy jako skutek przypadkowej
ucieczki przechodniów w czasie strzelaniny. Jest nas razem
szesnaście osób - profesor z żoną i córką, dwie służące, cztery
sanitariuszki z naszej zmiany i siedem ze zmiany drugiej. Słabo mi
się robi, kiedy Niemcy zaczynają robić rewizję i idą na piętro gdzie
w schowku za drzwiami ukrytymi za szafą przebywa kilkunastu chłopców
i ich łączniczka. Mamy szczęście - nie znajdują nikogo. Oni też są
wystraszeni. Nie reagują na zgromadzone w willi stosy materiałów
opatrunkowych i lekarstw oraz żywności. Zamykają wszystkie drzwi
wyjściowe, zabierają klucze i ogłaszają, że jesteśmy internowani,
grożąc śmiercią w razie próby ucieczki. Wszystkie domy na Suchej, od
Filtrowej aż do Wawelskiej, Niemcy obsadzili wyprowadzając z nich
mieszkańców. Dom, w którym przebywamy zlokalizowany jest w drugiej
linii, nie przy samej ulicy. Od tego momentu aż do wyprowadzenia
z Warszawy dnia 23 sierpnia Niemcy trzymają nas w zamknięciu i liczą
trzy razy dziennie.
W pierwszych dniach
Powstania zostają zabici dwaj synowie prof. Siemianowskiego. Jeden
ginie w pobliżu domu, prawdopodobnie wtedy, gdy powstańcy usiłowali
granatami zaatakować gmach Województwa. Drugi umiera w szpitalu na
Koszykowej, gdzie zdołał dotrzeć ciężko ranny. Pani Siemianowska
pada zemdlona po otrzymaniu telefonicznej wiadomości o śmierci
drugiego syna (telefonowała sanitariuszka Ewa Piaszczyńska z Białej
Czternastki).
Zgodnie z życzeniem
właścicieli domu przebywamy wszystkie w dużym pokoju-salonie na
parterze. Na noc lokujemy się na zgromadzonych tutaj materacach i na
małej kanapce. W czasie silnych bombardowań (innych dzielnic)
i strzelaniny schodzimy do piwnicy. Na posiłki, które przygotowuje
kucharka, jesteśmy zapraszane do sąsiedniego pokoju stołowego.
Pokoje łączą się rozsuwanymi szklanymi drzwiami. Siadamy przy dużym
stole, ładnie nakrytym.
Każda dostaje na
śniadanie kromkę świeżego chleba (kucharka piecze codziennie) ze
smalcem i filiżankę herbaty (ziółek) z sacharyną, na obiad filiżankę
zupy, najczęściej krupniku, na kolację, podobnie jak na śniadanie,
chleb i herbata. Jesteśmy cięgle głodne. Państwo Siemianowscy jedzą
przy tym samym stole nieco wcześniej. Usługuje im służąca. Widzimy
to przez zasunięte wprawdzie, ale oszklone drzwi. Ślinka nam cieknie
na widok i na zapach przysmaków, które spożywają. A wokół piekło
Powstania.
Drugiego dnia naszego
internowania, to jest 3 sierpnia, usłyszałyśmy stukanie w ścianę,
która łączy dwie bliźniacze wille. Chciałyśmy odpowiedzieć, ale
surowy zakaz pani domu, która uważa, że to prowokacja, nie pozwolił
nam na to. Jesteśmy wściekłe. Stukanie powtarza się na wszystkich
kondygnacjach, a my takie zdyscyplinowane, milczymy. Po Powstaniu
dowiedziałyśmy się, że to Hala Glińska usiłowała nawiązać z nami
kontakt.
Przez okno i drzwi
wychodzące na taras widziałyśmy tylko ogród, w którym Niemcy wycięli
wszystkie drzewa i krzewy. Pewnej nocy, gdy było już zupełnie
ciemno, na tarasie pojawił się człowiek i zastukał do nas. Okazało
się, że dwóch powstańców schowało się pod tarasem w schowku na
narzędzia ogrodnicze. Byli to młodzi chłopcy, bardzo głodni
i spragnieni. Od tego czasu co noc przez kraty w żaluzji podawałyśmy
im chleb i wodę.
Od gospodarzy, którzy
poruszali się po całym domu, wiedziałyśmy, że dookoła widać było
palące się domy, a czasem i ludzi idących z białymi flagami. Nasza
bezczynność była straszna, prosiłyśmy więc o książki, czytałyśmy
i cerowałyśmy bieliznę pościelową, którą przynosiła nam służąca.
Ciągle, ku zdziwieniu nas wszystkich, była woda. Myłyśmy się
w pralni, która mieściła się w piwnicy. Gaz również nie został
wyłączony, kucharka mogła gotować i wypiekać chleb. Tylko telefon
Niemcy po kilku dniach odcięli, gdyż ktoś zadzwonił do nas w czasie
ich obecności w willi.
Siedząc odizolowane,
zamknięte w willi, nie w pełni zdawałyśmy sobie sprawę z tego, co
Niemcy wspólnie z ronowcami czynią dookoła, w środku jakiego piekła
się znajdujemy. Nastąpiło jakieś przegrupowanie i ”opiekę” nad nami
objęła inna jednostka - podawali się za Austriaków. Nas tylko
liczyli, ale prof. Siemianowski potrafił wyciągnąć z nich różne
wiadomości. Dowiedział się, że na teren Kolonii Staszica weszły
oddziały ukraińskie służące w armii niemieckiej. Zaczęły się dziać
straszne rzeczy. Nawet z naszego okna widać było jak grabią,
wyciągają z domów ludzi, palą. Do nas na razie nie mieli wstępu, bo
pilnowali nas Niemcy, ale sytuacja mogła się zmienić w każdej
chwili. Chłopcy ukryci w schowku i na strychu postanowili działać.
Jeden z nich wyszedł w nocy i przedostał się ogródkami na Pole
Mokotowskie, skąd doszedł do barykady na Lwowskiej. Tamtędy
przedostał się do walczącego Śródmieścia. Wrócił następnej nocy,
przyniósł wiadomości i jakiś numer Biuletynu Informacyjnego. Wszyscy
chłopcy postanowili przedostać się do walczących, nawet ich
łączniczka Basia, która w tych dniach przebywała już z nami na dole
(profesor mówił Niemcom, że kobiet było szesnaście, a on
siedemnasty). Wychodzili w nocy, po dwóch, trzech. Jako ostatnia
grupa poszli chłopcy ukryci pod tarasem. Zostawili listy do rodzin,
a od nas zabrali spis obecnych w willi, żeby móc zawiadomić nasze
rodziny. Ich droga była trudniejsza niż pozostałych, ponieważ taras
znajdował się po drugiej stronie domu i musieli przejść przez dwa
wysokie ogrodzenia z siatki. Pierwszy przeszedł szczęśliwie,
natomiast drugi został postrzelony. Spadł z ogrodzenia i leżał
przeraźliwie jęcząc, coś krzyczał, majaczył - wyglądało na to, że
jest nieprzytomny. Dzieliły go od nas dwa płoty z siatki i te
zamknięte, zakratowane drzwi na taras, a Niemcy strzelali z balkonu
sąsiedniego domu do samego świtu. To była straszna noc - chłopiec
potrzebujący pomocy i my bezradne i bezczynne. Nad ranem przestał
się odzywać. Natomiast Niemcy szli ławą, chyba pięćdziesięciu,
z karabinami maszynowymi, strzelając bezustannie. Zakopali go
w miejscu. gdzie umarł, nawet nie rewidując - miał spis naszych
nazwisk. Kiedy przyszli nas liczyć opowiadali, że w nocy walczyli
z dużą grupą bandytów.
23 sierpnia Niemcy
wyprowadzili nas z domu, pozwalając zabrać rzeczy, które zdołamy
unieść. My cztery nie miałyśmy nic, pomagałyśmy więc państwu
Siemianowskim ratować ich dobytek. Byliśmy ostatnią grupą wychodzącą
z Kolonii Staszica. Domy były zrabowane i spalone. Prowadzono nas
pod eskortą ulicą Filtrową, dalej przez plac Narutowicza, Grójecką,
Kopińską do Dworca Zachodniego. Miasto przedstawiało wstrząsający
widok, wszędzie widać było krążących Ukraińców, którzy usiłowali
rzucić się na nas, ale Niemcy ich przepędzili. Po krótkim czekaniu
na Dworcu Zachodnim wsadzono nas do osobowego pociągu elektrycznego,
takiego, jakie kursowały na liniach podmiejskich. Wagony były puste,
nie wiedziałyśmy dokąd nas wiozą. Kiedy niespodziewanie pociąg
zatrzymał się w Ursusie i drzwi się otworzyły, bez chwili
zastanowienia wszystkie cztery wyskoczyłyśmy na peron. Nie wiem, co
zrobiła reszta naszej grupy, nie wiem, jak zachowali się Niemcy.
Pamiętam tylko, że jacyś ludzie wskazali nam drogę do szkoły, gdzie
RGO organizowało pomoc dla wysiedlonych. Następnego dnia poszłyśmy
do Piastowa, gdzie Renia miała znajomych, a po paru dniach
rozstałyśmy się, udając się na poszukiwanie rodzin i bliskich.
14. Relacja
powstaniowa Hali Glińskiej, część II: W Śródmieściu Południe
Przeskoczyliśmy Polną
i podwórkami domów dostaliśmy się do jakiegoś budynku przy
Mokotowskiej. Tam odbyła się zbiórka kilku grup i ”prawdziwy”
raport. Ci, co go przyjmowali, byli „umundurowani”: w kombinezonach,
w furażerkach i z opaskami AK. Zrobiło to na nas duże wrażenie.
Wprost nie mogłam uwierzyć, że oto jesteśmy w tej wolnej Warszawie.
Działo się to w noc z 10 na 11 sierpnia. Dowiedziałam się, że
byłyśmy w ostatniej grupie przeprowadzonej z Kolonii Staszica. A co
się stało z tymi, którzy tam zostali ?
Z Mokotowskiej
przeszłyśmy do gmachu Architektury na Koszykowej. Mieściło się tam
chyba dowództwo zgrupowania „Golskiego”. Pełno było różnych chłopców
i dziewcząt w ciągłym ruchu i widać było szarże z ważnymi minami.
Wypytywałam o moje dziewczęta z Kolonii Staszica. Nie było żadnej.
W gmachu Architektury byłyśmy skoszarowane chyba przez dwa dni.
Spałyśmy pokotem na siennikach na podłodze. Od razu pierwszej nocy
oblazły nas wszy. Któregoś wieczora Fogg miał swój występ,
entuzjastycznie przyjmowany przez „wojsko”. Rano wzięłam przepustkę
i wyruszyłam na poszukiwanie mojej Mamy. Niewiele miałyśmy znajomych
w tej części miasta. W którymś miejscu spotkałam jedną z lokatorek
z naszej kamienicy. Roztrzęsiona opowiadała mi, jak to Niemcy
wyprowadzili wszystkich mieszkańców, od razu oddzielili mężczyzn
(rozstrzelali ich w ogródku jordanowskim na Bagateli) a kobiety
zapędzili na Szucha, do Gestapo. Stamtąd pod ich osłoną ruszyły
czołgi w kierunku placu Zbawiciela. Mówiła, że była tam moja Mama
i że widziała, jak ją zabito. Nie mogłam słuchać i bez słowa
uciekłam od niej. W szpitalu na Mokotowskiej znalazłam moją ciotkę,
lekarkę. Mamy nie widziała, ale ponieważ i ona słyszała
o okropnościach w okolicy Szucha, więc starała się zupełnie
zdecydowanie przygotować mnie na tę najgorszą wiadomość. Pożegnałam
ją szybko. Wbrew temu co słyszałam, miałam dziwnie mocne
przeświadczenie, że Mama żyje i że muszę j odnaleźć. Pamiętam, że
w nocy obudziłam Irkę, żeby jej powiedzieć, że nagle sobie
przypomniałam o naszej kuzynce wysiedlonej z Łodzi, która tu
zamieszkała gdzieś na Lwowskiej. „Rano idę z Tobą” szepnęła Irka.
Znów dostałam przepustkę, dla Irki również. Chodziłyśmy razem od
domu do domu. Przy końcu Lwowskiej przy jednej z bram usłyszałam
wołanie: „Halu, tu jest Mania”. A więc jednak odnalazłam Mamę! Irka
płakała razem z nami. To była prawda i o Gestapo o tych czołgach,
ale Mama miała szczęście należeć do tej grupy kobiet, która zastała
uratowana przez chłopców z barykady przy placu Zbawiciela. Mama nie
chciała już nigdzie ruszać się z tego domu na Lwowskiej, chciała być
blisko mnie. Ja dostałam przydział, razem z Irką Bulikówną i Hanką
Straszyńską, do szpitala na Koszykowej 45. Nastąpiło wtedy rozstanie
z Irką Orłowską. Ona zdecydowała się odejść i poszukać znajomego
szpitala. Przeżyłam to rozstanie bardzo, bo zaprzyjaźniłam się nią.
Ogromnie mi jej potem brakowało. Poczułam się bardzo osamotniona.
Dziewczęta, z którymi dalej razem pracowałam, były młodziutkie i nie
mogłam dzielić z nimi moich uczuć i nastrojów.
Szpital, który nam
wyznaczono, zajmował duże frontowe mieszkanie na I piętrze, blisko
gmachu Architektury. Głównym lekarzem był chyba dr Karski. Był
jeszcze drugi lekarz, ale jego nazwiska nie pamiętam. Rannych było
pełno w trzech dużych pokojach. Zaczęłyśmy normalną służbę
szpitalną. Normalną o tyle, o ile pozwalały na to warunki (bandaże
były wyłącznie papierowe - okropność!) Dni biegły szybko, choć dość
monotonnie. Wtedy w tej dzielnicy było raczej spokojnie. Wolne od
dyżurów godziny i noce spędzałam z Mamą. Nie mogłam się oswoić
z ciężkimi przypadkami wśród naszych rannych. Jeden z nich, duży,
tęgi mężczyzna, miał rozerwany brzuch, prawie całe wnętrzności
odkryte. Nieraz zastępowałam inne pielęgniarki, bo nie były w stanie
przełamać się, by zmienić mu opatrunek. Robiłam to wtedy ja -
czułam, że muszę. Pamiętam także dwóch innych, których trzeba było
karmić rurką przez nos. W ostatnim pokoju pod oknem leżał mały,
chyba dwunastoletni chłopiec. Opowiadał z dumą jak rzucał butelki
z benzyną na Niemców. Został poważnie ranny i stan jego był ciężki.
W nocy bywał czasem nieprzytomny, płakał i wzywał matkę. Przytulała
go wtedy do siebie i coś szeptałam. Pewnie zdawało mu się, że jestem
jego matką i uspokajał się. Między rannymi był także pewien
porucznik, który miał amputowaną nogę. Mówił o swoim bohaterstwie
i żądał specjalnej opieki i względów. Miał ciągle i o wszystko
pretensje. Irka Bulikówna opowiadała mi, co jej się kiedyś zdarzyło.
Była sama na nocnym dyżurze. Kiedy wszystko zostało już zrobione
i chorzy leżeli spokojnie, przycupnęła na jakimś łóżku i tak, na
siedząco, zasnęła. Obudziło ją natarczywe wołanie chorych. Zerwała
się przerażona i zobaczyła opartego o framugę drzwi rannego, któremu
nie wolno było wstawać. Podbiegła do niego i zawlokła na łóżko.
Okazało się, że to ten nieznośny porucznik tak się awanturował, że
zmusił tamtego do wstania z łóżka. Irka w notatce-raporcie napisała
o tym, że zasnęła i przez to chory wstał. Lekarz przeczytał to bez
słowa i zaczął ranny obchód. Gdy podszedł do porucznika, ten zaczął
wymyślać na nieodpowiedzialne pielęgniarki, brak opieki itd. Irka
stała przy lekarzu trzęsąc się ze zdenerwowania. Lekarz wysłuchał
porucznika z zupełnym spokojem, ale gdy ten skończył, to mocno i ”po
męsku” powiedział, co o nim myśli, o jego ciągłym chwaleniu się
bohaterstwem i to przy wszystkich innych, nawet ciężej rannych i
o tym że młode dziewczęta pracują tu ciężko, ponad swoje siły,
bardzo ofiarnie i trudno się dziwić, że są tak przemęczone iż
zasypiają. Dołożył jeszcze przy tym parę mocnych słów. Nie dziwię
się, że Irka tak dobrze zapamiętała ten incydent. Muszę jednak
powiedzieć, że wśród tylu rannych, przy których pracowałyśmy, ten
porucznik stanowił na szczęście wyjątek.
Od Jurka Kozłowskiego
dowiedziałam się, że batalion Zośka właśnie przeszedł kanałami ze
Starówki do Śródmieścia. Spotkać ich można w Palladium. Jak długo
będą w Śródmieściu nie wiadomo i jeszcze wiadomości, którzy ze
znajomych chłopców zginęli. Załatwiłam zaraz zastępstwo i wybiegłam.
Chciałam być tam, choć najbliższych mi chłopców już nie było. Część
drogi przepychałam się piwnicami, potem przebiegłam pod barykadą na
drugą stronę Marszałkowskiej. Wpadłam prosto na Dankę Zdanowicz. To
było miejsce jej działania. Bardzo się ucieszyłam. Uściski, szybka
wymiana wiadomości i po chwili biegłam dalej. Poczekałam trochę
w kolejce na przejście płytkim wykopem na drugą stronę Alei
Jerozolimskich i już parę kroków do kina Palladium. Tam tłum, ledwie
mogłam dotrzeć do znajomych. Odbywało się Właśnie spotkanie z Zofią
Kossak--Szczucką, więc nie najlepszy moment na nagadanie się.
Spotkałam tam również szereg znajomych z moich kursów
instruktorskich, były dziewczęta i z Białej Czternastki dużo z nich
znałam. Tam dowiedziałam się, że już oficjalnie rozkazem mam
przyznany stopień podharcmistrzyni. Dowiedziałam się także, że
właśnie tam odbył się (czy miał się odbyć) ślub Irki Kowalskiej
z Jasiem Wuttke no i cały szereg jeszcze innych nowinek. Ogólnie
panował nastrój jakiegoś poruszenia i podniecenia - tyle osób znów
się spotkało. Miałam nie dużo czasu, musiałam wracać. Znów ta sama
trasa, ten sam ostrzał z karabinów maszynowych w Alejach i na
Marszałkowskiej no i te pojedyncze „trzaski” gołębiarzy. Jedna
z takich kulek, przeznaczana dla mnie uderzyła w mur tuż nad moją
głową, gdy biegłam pod ścianą jakiegoś domu, tylko odpryski muru
sypnęły się na mnie - miałam szczęście.
Około połowy września
rozchorowałam się. Zdaje się, że to było jakieś zatrucie. Dowlokłam
się do „Sano”. Była to przedwojenna lecznica, a obecnie szpital
z prawdziwego zdarzenia, w jakimiś stopniu opiekuńczy w stosunku do
naszego. Tam położyli mnie w pokoju dla pielęgniarek. Przez kilka
dni byłam nieprzytomna, albo po prostu z osłabienia nie wiedziałam,
co się ze mną dzieje, W tym właśnie czasie nastąpiło silne
ostrzeliwanie naszej dzielnicy. Nakierowali tym razem na nas tzw.
„szafy” (inaczej „krowy”). Tynk i gruz waliły się dookoła i cały
budynek „chodził”. Gdy tylko dałam radę dźwignąć się z łóżka,
powlokłam się do Mamy. Byłam z nią dwa dni i nieco już silniejsza
poszłam do szpitala. Zobaczyłam cały front domu i to nasze piętro
zbombardowane. Nie pamiętam już kto skierował mnie do nowego punktu.
Tym razem szpital mieścił się w lokalu po maglu, w suterynie oficyny
domu mały, ciemny lokal, a w nim ranni na łóżkach, na siennikach, na
ziemi, na stołach malowniczych. Ciasnota okropna, ledwo się można
było przecisnąć między rannymi. Lekarzy tu już nie było,
sanitariuszek mało, żadnej z dawnych. Jak się okazało, Hankę
Straszyńską przydzielono do innego punktu, a Irka Bulikówna, raniona
w głowę podczas ostrzeliwania, leżała w ”Sano”. Ze znajomych rannych
poznałam tylko kilku. Poprzedni szpital wydał mi teraz się rajem
w porównaniu z tym, co było tu. Pamiętam jednak, że panował,
o dziwo, zupełnie miły nastrój. Było dwóch czy trzech poruczników,
miłych i kulturalnych. Zawsze opowiadali coś ciekawego. Jednemu
z nich gotowałam kiedyś ziemniaki. Tak, trzy nieduże ziemniaki:
przyniósł mu je ktoś z jego oddziału. Była to wtedy zdobycz zupełnie
niesłychana. Po ziemniaki czy inne warzywa robiono wypady na Pole
Mokotowskie. Ryzyko było duże, wiele osób z tych wypraw nie wracało.
Otóż gotowałam te ziemniaki, nie spuszczając z nich oka przez cały
czas. Byli tacy, którzy chcieli wyciągnąć mi je z wrzątku, próbowali
mnie przekupić. Obroniłam je jednak i zaniosłam porucznikowi. Chciał
mi jeden ofiarować, ale nie przyjęłam i podzielił się z sąsiadem.
Teraz to brzmi nieprawdopodobnie, ale trzeba wiedzieć, że wtedy od
dłuższego już czasu jedliśmy tylko „pluj zupkę”, czyli gotowaną
pszenicę. Jedynie cukier i kawę zbożową mieliśmy w nadmiarze. Tą
mocno słodzoną kawą zapełnialiśmy żołądki, ale właściwie ciągle
byliśmy głodni.
Przynieśli kiedyś do
naszego magla żołnierza węgierskiego. Był strasznie zabiedzony,
brudny i zawszony. Pamiętam go dobrze, bo ja musiałam się nim zająć.
Nie mówił w żadnym języku prócz swojego, ale jak mógł tak okazywał
nam wdzięczność i sympatię. Zgłodniały też był bardzo i jedyne, co
często powtarzał, to „repete, repete” i pochłaniał łapczywie „pluj
zupkę”, Później przynieśli też i Niemca. Ten był antypatyczny. Nie
chciał tknąć jedzenia dopóki któraś z nas nie skosztowała, bo bał
się, że go otrujemy. Uspokoił się dopiero, gdy któryś z naszych
rannych wrzasnął na niego po niemiecku, że jest wśród Polaków,
którzy nie mają zwyczaju zabijać jeńców i jeżeli się boi, to znaczy
że przywykł do takiego postępowania Niemców w stosunku do rannych.
Leżał już odtąd cicho i tylko uważnie obserwował, czy aby dostaje to
wszystko co inni chorzy.
W tym szpitalu
doczekaliśmy końca Powstania. W pierwszym rzędzie zabrano od nas
Niemca i Węgra. Potem stopniowo ciężej rannych przenoszono na inne
punkty sanitarne. Zostało ich już niewielu, kiedy zarządzono
ewakuację. Otrzymałam legitymację AK z wymienioną służbą sanitarną.
Poprosiłam wtedy o pozwolenie nie udawania się do obozu i wyjścia
z ludnością cywilną. Otrzymałam pozwolenie, ale jednocześnie
ostrzeżenie, że to może być dla mnie niebezpieczne. Nie cofnęłam się
- nie chciałam dobrowolnie znów rozstawać się z Mamą. Swoją
legitymację oddałam żonie jednego z rannych, żeby mogli być dalej
razem. My z Mamą wyszłyśmy z Warszawy 7 października. W Pruszkowie
pokazałam fałszywe zaświadczenie lekarskie, że mam zaawansowaną
gruźlicę. Niemcowi, który na placu dokonywał selekcji wszystkich
warszawiaków moje zaświadczenie nie bardzo trafiło do przekonania
i kazał mi przy sobie czekać. Uratował mnie wtedy jakiś polski
lekarz, który coś energicznie Niemcowi tłumaczył, po czym wziął mnie
za rękę i wciągnął między ludzi. Dostałyśmy się z Mamą do odkrytego
bydlęcego wagonu. Pociąg wlókł się wolno, przystając co pewien czas.
Nie było wiadomo, gdzie nas wiozą. Uważałam, że nie ma co czekać na
to gdzie wylądujemy, postanowiłam, że uciekniemy. Gdy zapadła noc,
wyskoczyłyśmy z pociągu, zresztą nie my jedne. Okazało się, że było
stamtąd niedaleko do Kielc, toteż tam najpierw dobrnęłyśmy, a potem
do Krakowa.
I tak skończyło się
dla mnie Powstanie. Wspominam je raczej z przykrością. Nie dane mi
było przeżywać radości i uniesień jego pierwszych dni. Tak się
złożyło, że będąc wśród wielu ludzi czułam się w jakimś stopniu
osamotniona, bo bez grona najbliższych mi dziewcząt, a nawet bez
możliwości kontaktu z tymi „szarżami”, z którymi przedtem
współpracowałam, np. z dr Barbarą. Nie opuszczała mnie myśl
o dziewczętach, z którymi rozstałam się na Kolonii Staszica. Po sto
razy zadawałam sobie pytanie, czy słusznie wtedy zrobiłam dzieląc
nasz zespół na mniejsze grupy. Może będąc razem - razem
uratowałybyśmy się ? Ich los był mi zupełnie nieznany,
a przypuszczenia najgorsze. A ja tymczasem wyszłam z Powstania cała
i zdrowa.
A co stało się z Hanką
Straszyńską i Irką Bulikówną? Otóż Hanka pracowała w swoim szpitalu
do końca Powstania. Do obozu nie poszła, poprosiła o zwolnienie
i wyszła z ludnością cywilną. Jej rodzinie udało się wydostać ją
z Pruszkowa. Irka, ranna w głowę 16 września i leczona w ”Sano”,
wróciła do domu, gdy poczuła się lepiej (mieszkała na Mokotowskiej
róg Wilczej). Warszawę opuściła razem z rodziną.
15. Relacja
powstaniowa Lilki Wereszczakówny: Punkt sanitarny na Czerniakowie.
Dnia 1 sierpnia jak
zwykle poszłam do biura. Pracowałam na ulicy Wareckiej
w Warszawskiej Hurtowni Aprowizacyjnej. Nic nie wiedziałam
o wyznaczonym już dniu i godzinie wybuchu Powstania. Do domu, gdzie
czekała na mnie wiadomość, wróciłam już znacznie po godzinie 16.
O godzinie 17 rozległy się strzały. Górny odcinek ulicy
Czerniakowskiej przez kilka dni był ziemią niczyją. Ulica była
kompletnie pusta, raz tylko, drugiego czy trzeciego sierpnia,
przejechał pancerny wóz niemiecki pełen żandarmów z bronią w ręku.
Po kilku dniach
Czerniakowską opanowali powstańcy. Przez ulicę przechodzić było
niebezpiecznie, bo była pod ostrzałem, ale okolica uliczki
i podwórka w stronę Wisły były bezpieczne. Ulica Książęca również
była trudna do przebycia, a stanowiła jedyne połączenie ze
Śródmieściem. Posłyszałam, że gdzieś w pobliżu ma się organizować
punkt sanitarny. Zgłosiłam się tam, było to na ulicy Okrąg 2 lub 2a.
Punkt organizowała „dr Konstancja”, chirurg-stomatolog. Miała ze
sobą trzy swoje znajome harcerki sanitariuszki, a poza tym zgłosiło
się do niej jeszcze kilka „zabłąkanych”, podobnie jak ja. Pamiętam
je dobrze, aczkolwiek w większości tylko z imion. Z dr Konstancją
były Ninka, Bogna i Renia (zginęła później od granatnika, który
wybuchł na podwórzu szpitala - na krzyżu zobaczyłam wówczas nazwisko
Remiszewska). Zgłosiły się prócz mnie Basia (Krygier?), druga Basia,
Stela i Irka (w czasie Powstania przedostał się ze Śródmieścia jej
narzeczony i wzięli ślub !).
Dr Konstancja była to
osoba bardzo energiczna, surowa, w wieku chyba czterdziestu kilku
lat. Zorganizowała doskonale nasz szpitalik i zaprowadziła w nim
wielką dyscyplinę. Każda z nas miała przydzielony jeden pokój,
a w jednym pokoju było zwykle od czterech do sześciu rannych. Jakoś
zorganizowałyśmy sobie białe fartuchy i białe chusteczki na głowę.
Na prawym ręku nosiłyśmy z dumą opaski biało-czerwone, a na lewym
opaski z czerwonym krzyżem. Dostałyśmy też legitymacje. Ponieważ
byłyśmy w większości chyba już zaprzysiężone, dr Konstancja
przysięgi nie odbierała. Pełniłyśmy w naszym szpitalu funkcje
salowych - myłyśmy codziennie podłogi w swoich pokojach, pomagałyśmy
przy toalecie rannym, karmiłyśmy ich, podawałyśmy baseny i kaczki,
codziennie pomagałyśmy im przejść lub przenosiłyśmy ich do pokoju
opatrunkowego, gdzie dr Konstancja robiła opatrunki. Oczywiście
nasza pomoc przy opatrunkach mimo szkolenia była mało fachowa, na
szczęście wśród lekko rannych znalazła się ranna w udo siostra
„Skoczek”, pielęgniarka dyplomowana, instrumentariuszka jednego
z warszawskich szpitali. Już po paru dniach kulejąc chodziła do
pokoju opatrunkowego i bardzo pomagała dr Konstancji przy zabiegach
i opatrunkach. Nasz punkt w ciągu sierpnia przyjmował tylko lekko
rannych - ciężko rannych odsyłałyśmy do szpitala ZUS, odległego
o 200-500 metrów. Najcięższym zabiegiem, jaki pamiętam w sierpniu,
była amputacja ręki łączniczki „Asi”. Rękę pogruchotał granatnik.
Amputacja przeprowadzona była bez narkozy przez dr Konstancję
i dr Kamińskiego (chirurg - nie pamiętam skąd się u nas znalazł, nie
pamiętam także, dlaczego nie odesłało się „Asi” do ZUS - widocznie
nie było można). W czasie operacji trzymałam „Asię” za nogi. Potem,
po miesiącu, spotkałam ją w obozie w Pruszkowie. Była bez ręki, ale
wydobrzała całkowicie po tej prymitywnej amputacji.
Pracowałyśmy cały
dzień, a co kilka dni przypadał dyżur nocny. Nad ranem po dyżurze
nocnym na podwórku naszego szpitalika rozpalałyśmy pod kotłem
i sterylizowałyśmy narzędzia chirurgiczne. Zwykle dyżur nocny
pełniły dybie sanitariuszki. Po dyżurze było 24 godziny odpoczynku.
Ponieważ moi rodzice mieszkali niedaleko, otrzymałam od pani doktór
pozwolenie na odwiedzanie ich w czasie tych wolnych godzin po
nocnych dyżurach.
Sierpień, w porównaniu
z tym co nastąpiło we wrześniu, był okresem sielanki. Z chwil
radośniejszych pamiętam Mszę polową na podwórzu sąsiedniego domu
w Dniu Żołnierza 15 sierpnia oraz dzień zdobycia Paryża. Pamiętam,
że ktoś, kto słuchał radia, opowiadał nam o tym - mówił, że bez
przerwy grają Marsyliankę i pozdrawiają Warszawę. Pani O’Brien de
Lassy (czy de Lacy), która. zajmowała się administracją i sprawami
gospodarczymi naszego szpitala, „zorganizowała” gdzieś, z jakichś
niemieckich magazynów, szary materiał na spódniczki, seledynową
flanelę na bluzki, szare swetry i furażerki. Koleżanka Stefa, która
doorze szyła, uszyła nam z tego spódniczki i bluzki, tak że miałyśmy
rodzaj mundurów, ale i tak chodziłyśmy w białych fartuchach
i chusteczkach, a w tych mundurkach wystąpiłyśmy chyba tylko raz na
wspomnianej już uroczystości w dniu 15 sierpnia. Mimo, że trwały
walki, byli ranni i zabici, w sierpniu życie w naszym szpitaliku
przebiegało względnie spokojnie. Pracowałyśmy bardzo ciężko i to
chyba było dobre.
Zaczęło być strasznie
dopiero we wrześniu. Pierwszego i drugiego września przeszły do nas
niektóre oddziały ze Starówki, a równocześnie Niemcy zaczęli
zdobywać Czerniaków. Są to rzeczy znane - zdobywali dom po domu
(bombardowanie, goliaty, artyleria). Nasz szpital ewakuował się do
piwnic bloku na rogu Wilanowskiej i Okrąg, potem (o ile pamiętam) na
Wilanowską 18, 16 i 14. Wkrótce potem odcięto nas od szpitala ZUS.
Ciężko ranni leżeli w piwnicach w ubraniach, zabrakło opatrunków
lekarstw. Nie można im było w niczym pomóc. Jedyne, co mogłyśmy dla
nich zrobić, to być przy nich, żeby czuli, że nie są zupełnie
opuszczeni. Nie było jedzenia, nie było niczego. Ciężko jest
opisywać, są to zresztą rzeczy powszechnie znane. Moje wspomnienia
z tego okresu są też bardziej zamazane. Pamiętam wśród ciężko
rannych śliczną łączniczkę „Iri” i porucznika „Sława” (był ranny
w brzuch). Może ich rodziny nic o nich nie wiedzą i to będzie jedyna
wiadomość? Mówiono, że szpital nasz ma się ewakuować za Wisłę lub
kanałami na Mokotów. Pani Doktór miała zostać z ciężko rannymi
i częścią personelu na łasce Niemców, reszta miała przejść na
Mokotów. Oczywiście z obu projektów nic nie wyszło.
W tym całym koszmarze
pamiętam jeden moment szalonej radości. Chyba po 18 września wpadł
ktoś do nas (do piwnic, gdzie mieścił się szpital - było to już po
kolejnej ewakuacji, chyba Wilanowska 16) i oznajmił, że niebo jest
pełne samolotów i skoczków spadochronowych, że jakieś wojska idą nam
z pomocą. Po krótkim czasie okazało się, że rzekomi skoczkowie to
pojemniki. Był to nalot amerykański - większość pojemników, jak
wiadomo, wpadła w ręce Niemców. W tym okresie Niemcy byli tuż, tuż,
po drugiej stronie ulicy Okrąg. Rano, chyba 20 września, pani doktór
zebrała nas i oznajmiła, że dom się poddaje i że trzeba wyjść na
podwórze, gdzie są Niemcy, a ponieważ nie szanują oni konwencji
genewskiej, możemy zdjąć opaski i wyjść, wynosząc lżej rannych,
z ludnością cywilną. Tak też uczyniłyśmy. Wynoszenie i wyprowadzanie
rannych było bardzo trudne, bo byłyśmy bardzo osłabione głodem
i przeżyciami. Pamiętam, że po wyjściu na światło spostrzegłam, że
całe podwórze naszego bloku usłane jest ciałami pomordowanych
powstańców w panterkach. W panterkach przyszły do nas oddziały ze
Starówki. Pani doktor widocznie wiedziała już o tym i każąc nam
wyjść z lekko rannymi i ludnością cywilną po prostu ocaliła nam
życie! Ja osobiście pamiętam, że byłam chyba w szoku, jakby wszystko
było we śnie. Dźwigałyśmy z koleżankami na kocu ranną, ale na skutek
osłabienia częściowo wlokłyśmy ją po ziemi - nie było noszy, a koc
się uginał. Niemcy stali przy wyjściu z piwnicy - byli to
wehrmachtowcy, ale dalej stali SS-mani (to pewnie oni wymordowali
powstańców w panterkach). Przeprowadzili rewizję, koleżance
ściągnęli z ręki pierścionki. Pamiętam jednego z nich - był bardzo
podniecony, albo pijany, albo przestraszony. Chwila była groźna. Ale
zaczęła strzelać lekka artyleria zza Wisły - pociski rozrywały się
niedaleko i wtedy Niemcy machnęli ręką, że mamy iść w dół
Czerniakowskiej i w górę na zachód. Było nas chyba około stu osób -
poszłyśmy, prowadząc i niosąc lekko rannych. Jak wiadomo, ciężko
ranni zostali w piwnicach zastrzeleni. Szliśmy chyba Górnośląską,
potem Aleją Szucha, potem Polem Mokotowskim. Nocowaliśmy pod jakimś
wiaduktem na Woli - było bardzo zimno.
Następnego dnia
weszliśmy do obozu w Pruszkowie. To było zdaje się 21 września.
Skierowano nas do baraku nr 5, skąd wywożono młode osoby na roboty
do Niemiec. Ale tu przyszły nam z pomocą pielęgniarki pruszkowskie.
Rannych skierowano do szpitala, a nas przeprowadziły (jakoś
dowiedziały się, nie wiem skąd, że jesteśmy sanitariuszkami), do
baraku nr 2, gdzie przez kilka dni nocowałyśmy na pięterku, na
matach pełnych wszy. W międzyczasie pielęgniarki postarały się
o zaświadczenie ze szpitala w Milanówku - fikcyjne oczywiście -
zapotrzebowanie na „wykwalifikowane” pielęgniarki. Razem z grupą nas
sześciu przedstawiły to zapotrzebowanie niemieckiemu lekarzowi, dr
Koenigowi (zapamiętałam nazwisko), który wypisał dla nas skierowanie
do pracy w szpitalu w Milanówku. Wyszłyśmy więc z obozu całą naszą
szóstką zupełnie legalnie i poszłyśmy do owego szpitala. Tam
zaopatrzono nas w fikcyjne zaświadczenia (mam je do dzisiaj), że
przebywałyśmy w miesiącu sierpniu i wrześniu w tym szpitalu na
leczeniu. Pamiętam lekarkę, która wypisywała mi zaświadczenie, że
w czasie od 15 sierpnia do 26 września leczyłam się w ich szpitalu
na wysięk w kolanie i zmiany gruźlicze w szczytach. Była to niejaka
dr Kiełbasińska. Takie zaświadczenie stanowiło pewną ochronę od
Niemców. Zaopatrzone w podobne zaświadczenia rozeszłyśmy się w różne
strony - ja ruszyłam z koleżanką Irką (tą, która brała ślub
w sierpniu) do ciotki, do Chylic. W Chylicach przebywałam około
dziesięciu dni. W październiku ruszyłam na poszukiwanie rodziców,
których znalazłam pod Radomiem we wsi Wichów, gdzie ich ulokowało
RGO.
W tej relacji
ograniczyłam się do suchych faktów, coraz bardziej suchych w miarę
pisania, bo te wspomnienia są ciężkie. Może się to do czegoś przyda.
Może tych kilka zapamiętanych pseudonimów będzie dla kogoś jakąś
wiadomością. Wydaje mi się także, że mało jest opracowań i relacji
o dzielnej postawie służby zdrowia w Pruszkowie i Milanówku.
16. Notatka Maryli
Kwiczala o jej pracy w szpitalu powstańczym na Czerniakowie
W czasie Powstania
pełniłam służbę razem ze swoją starszą siostrą, sanitariuszką AK,
w szpitalu powstańczym na Czerniakowie przy ul. Zagórnej 9. Byłyśmy
na Czerniakowie od momentu ogłoszenia mobilizacji – najpierw w domu
Starców przy ulicy Czerniakowskiej, a potem, gdy szpital trzeba było
powiększyć, przeniesiono go na Zagórną.
Wyszłyśmy z Warszawy
razem z rannymi po zajęciu terenu przez Niemców w połowie września.
Wraz z częścią rannych dostałyśmy się do obozu w Pruszkowie, a potem
do szpitala w Podkowie Leśnej a potem już „prywatnie” do rodziny
w Krakowie.
17. Notatka Wisi
Maziakówny o jej udziale w Powstaniu - w punkcie sanitarnym
batalionu „Krybar”
W ramach zajęć
konspiracyjnych zostałam przeszkolona w zakresie udzielania
pierwszej pomocy (szkolenie sanitarnej) i łączności.
Przed Powstaniem
otrzymałam przydział jako sanitariuszka do szpitala im. Karola
i Marii na Woli. W dniu 1 sierpnia 1944 roku w godzinach rannych
otrzymałam rozkaz (za pośrednictwem łączniczki Stępkowskie)
zgłoszenia się o godzinie 17 na ulicy Marszałkowskiej 85 (numeru
lokalu nie pamiętam) po zmianę przydziału. Na miejsce zbiórki nie
dotarłam. Wybuch Powstania zaskoczył mnie na ulicy Marszałkowskiej
przed ulicą Świętokrzyską.
Podczas Powstania
pracowałam jako sanitariuszka i łączniczka w punkcie sanitarnym
batalionu „Krybar” przy ul. Foksal róg Kopernika. Po zajęciu tych
terenów przez Niemców zostałam wywieziona do obozu pracy w Jenie
(Turyngia). Do Polski wróciłam w sierpniu 1945 roku.
18. Relacja
powstaniowa Hali Pawlak, łączniczki w dowództwie zgrupowania „Gurt”
- Śródmieście Północ
1 sierpnia 1944 roku
zostałam zawiadomiona, że mam być po południu na punkcie w okolicy
ulicy Emilii Plater. Poszłam. O oznaczonej godzinie na punkcie
nikogo nie ma, nic się nie dzieje. Wychodzę szybko do domu - może
tam są dalsze rozkazy. W Alejach Jerozolimskich mijam patrol
żandarmerii niemieckiej z automatami gotowymi do strzału. W domu na
Siennej nie ma żadnej wiadomości. Idę do Hanki, która w sieci
alarmowej przekazuje do mnie polecenia. Mieszka blisko, na rogu
Żelaznej i Siennej. Rozkazu nie było, postanawiamy czekać u niej.
Zaczęło się, a my bez przydziału. Naokoło ludzie w opaskach
biało-czerwonych, a my czekamy. Ulicą Żelazną w kierunku Chłodnej
przejeżdżają czołgi. Budujemy barykady. Rano 2 sierpnia decydujemy
się iść na Pańską, bo wiemy, że internat RGO prowadzą harcerki
(później dowiedziałam się, że tam właśnie mieściła się wtedy komenda
Warszawskiej Chorągwi Harcerek). Polecono nam na własną rękę szukać
przydziału.
Kiedy szłyśmy Sienną
w kierunku Marszałkowskiej natknęłyśmy się na dziewczęta z patrolu
sanitarnego, też harcerki, znajome Hanki. Przyjęto nas do patrolu
„Dudy” - dwie sanitariuszki zginęły zaraz pierwszego dnia Powstania
(jedna z nich to była Lilka Gliwicz z Kręgu starszych dziewcząt
Błękitnej Czternastki). Dostałyśmy torby sanitarne po nich.
Korzystając z tego, że na tym terenie było stosunkowo spokojnie,
szkoliłyśmy się do pracy, która nas czekała, bo przecież obie
miałyśmy przydział do łączności i przygotowanie w te dziedzinie.
Nastrój w patrolu poważny. Ludność cywilna wita nas i gości czym kto
ma. Potem do patrolu zostały jeszcze przygarnięte dwie znajome 12-14
letnie harcerki. Nie mogły przedostać się do swego miejsca
zamieszkania.
Po kilku dniach
dowództwo miejscowego zgrupowania, poszukując łączniczek (część nie
dotarła), ściąga nas do siebie. Okazuje się, że jesteśmy
w dowództwie zgrupowania „Gurt”. Grupą łączniczek kieruje „Tekla”.
Pracujemy razem z ”Wiką” i ”Diną”. Zgrupowanie rozmieszczone jest
między ulicami Sienną i Chmielną, od Marszałkowskiej do Żelaznej.
Zapoznajemy się z sytuacją w rejonie naszego działania, dowiadujemy
się gdzie i skąd jest ostrzał. PASTA na Zielnej utrudnia przeskok
przez tę ulicę. Z drugiej strony jest ostrzał z Dworca Głównego, no
i ”gołębiarze”. Przeskok przez Zielną ułatwia wielki lej po bombie
na skrzyżowaniu z Sienną. Wskoczyć łatwiej, wyskoczyć ciężko, jest
więc tam dużo rannych.
Coraz częstsze staje
się bombardowanie naszego terenu. Jedna z przygarniętych małych
harcerek, wysłana po sabadylę do mydlarni (znalazłyśmy wszy) nie
wróciła. Bomba trafiła w bramę - musiała widocznie tam się zatrzymać
w czasie bombardowania. Sanitariuszka Zosia od „Dudy” umiera
zraniona odłamkiem w brzuch. Położyła się na chwilę po ciężkiej nocy
i gdy zaczęło się bombardowanie pozostała na kwaterze. Tak martwiła
się o swoich bliskich mieszkających koło BGK. Na podwórkach przybywa
grobów. Hanka dostaje cegłą w głowę. Chodzi dalej, ale nie czuje się
dobrze.
Pewnego dnia odnoszę
meldunek do Głównego Dowództwa. Generał „Monter” osobiście odbiera
kartkę i wkłada do kieszeni. Wracamy, lecą bomby - usiłujemy się
gdzieś schować. Jesteśmy w jakimś ogródku. Uprzytamniam sobie, że
nie wiem, czy miała być odpowiedź. Akurat wtedy nastąpiła decyzja
o zmianie miejsca pobytu Dowództwa. Zamieszanie, ale pilnuję gdzie
się przenoszą. Już w nowym miejscu w gmachu PKO przy ul.
Świętokrzyskiej, odnalazłam generała na drugim piętrze. Pytam
o odpowiedź. Zdziwiony, czego od niego chcę. Melduję, że
przyniesiony przeze mnie meldunek znajduje się w jego prawej górnej
kieszeni. Jest. Odpowiedzi nie będzie. Potem często bywałyśmy
w gmachu PKO.
Dyscyplina nie
pozwalała nam poruszać się po mieście bez konkretnej potrzeby, nawet
w okresie spokoju. Nigdy nie wiadomo, co będzie za chwilę. Nasz
osobisty ekwipunek na czas Powstania został złożony na Mokotowskiej
w okolicy placu Zbawiciela. Marzy się nam odzyskanie go. Prosimy
sierżanta z naszej kancelarii o wysłanie nas w razie potrzeby na
drugą stronę Alej. Przyrzeka. Wkrótce dostajemy mapę do dostarczenia
właśnie w tamtym kierunku. Wyruszamy z Hanką. Alejami w dzień jeżdżą
Niemcy, my przeskakuje my nocą. Strasznie szerokie te Aleje! Po
załatwieniu sprawy służbowej szukam swojej drużynowej Hali
Glińskiej. Dowiaduję się od niej co z resztą naszych dziewcząt.
Zostały na Kolonii Staszica, a wśród nich moja siostra Irka. Co
dalej z nimi? Odbieramy swój ekwipunek, biegniemy na plac Trzech
Krzyży. Gimnazjum Królowej Jadwigi jeszcze stoi - kwaterują tam
koleżanki Hanki. Dziwnie jest poruszać się po tej stronie Alej, ale
ludzie nas informują, gdzie ostrzał i którędy można się przedostać.
Wracamy znowu nocą – w moim plecaku jest puszka smalcu i co
najważniejsze - gęsty grzebień!
Później, kiedy padła
Starówka, nasza dzielnica znalazła się pod silnym ostrzałem
artylerii i wzmogła się działalność lotnictwa. Stopniowo zamiast
ulicami zaczęłyśmy chodzić piwnicami. Przez dziury w murze
przechodziłyśmy z domu do domu. W piwnicach pełno było ludzi, dużo
chorych, dzieci. Przy przechodzeniu na drugą stronę ulicy barykady
umożliwiały bezpieczniejsze poruszanie się. Od strony Dworca
Głównego ciągle ostrzał „gołębiarza”. Przy przejściach całe kolumny
transportujące żywność oczekują na swoją kolejkę - łączniczki
przechodzą poza kolejnością. Zaczynam chodzić pod jezdniami. Jako
pierwszą „przeciągają” mnie jeńcy niemieccy, którzy robili przekop
pod ulicą. Głupie uczucie. Pełno różnej grubości rur i kabli. Niemcy
siedzą w niszach, które sobie wydłubali. Wydostaję się z drugiej
strony, cała w glinie. Na ulicy czeka kolumna z pszenicą na „pluj
zupę”. Po naszej stronie są magazyny zbożowe. Jest także u nas
suszona kapusta, która dodana do zupy bardzo poprawia smak.
W pierwszych dniach
września przez trzy dni odpoczywają na naszym terenie oddziały ze
Starówki. Umundurowani w niemieckie panterki i hełmy, różnią się od
naszych oddziałów ubranych w robocze drelichy. Coś ściska za gardło
- przeszli piekło, ale są twardzi.
Za naszym terenie
coraz ciężej - artyleria, sztukasy, pożary. Zmiany kwater -
stopniowo schodzimy coraz niżej. Dowództwo mieści się w piwnicy na
Chmielnej od strony dworca. Tu może nie będą bombardować, bo mogą
trafić w swoich. Ale mogły nas zbombardować samoloty radzieckie,
dokonujące nalotów na Dworzec Główny.
7 września padło
Powiśle. Zaskoczenie. Walki w rejonie placu Napoleona. Którejś nocy
zostaję przydzielona jako przewodnik do żandarmerii. Idziemy we
dwoje. Noc, widok straszny, wszystko wokół płonie. Ulice zawalone
gruzem. Gmach PKO opuszczony po pożarze. Jak zjawa ukazują się na
tle nieba resztki Prudentialu. Idziemy po gruzach w górę i w dół -
to były kiedyś ulice. Nie spotykamy nikogo, ani wrogów, ani naszych.
18 września w biały
dzień następują zrzuty na terenie Śródmieścia Północ. Widok
fantastyczny. Pełno spadochronów, radość niesamowita - całujemy się
z obcymi na ulicy. To wyprawa amerykańska (niedawno przeczytałam
w książce F. Majorkiewicza: …„Dane nam było przeżyć, że 80
zasobników z uzbrojeniem, amunicją i materiałami wybuchowymi spadło
wtedy na Śródmieście Północ…”).
Coraz częściej
słyszymy samoloty radzieckie - wydają one charakterystyczny dźwięk.
Zmniejsza się bombardowanie. Po ewakuacji Dowództwa z PKO na
Świętokrzyskiej zanosimy meldunki na Chmielną. Chodzę z Diną.
Najgorzej przeskoczyć ulicę - walą granatniki. Wybiega Dina i gdy
wpada do bramy naprzeciw, wybiegam ja. Na chodniku dostaję w rękę,
cofam się. W bramie słyszę, że trzeba było przebiegać, bo zawsze
jest chwila przerwy. Ale zaraz był drugi wystrzał. Ręka głupstwo,
maleńki odłamek siedzi w mięśniu przedramienia. Zalepiono mi rękę
plastrem (do dziś noszę ten odłamek). Wracam. Nie mogę się
zdecydować na przeskok tym samym miejscu. Piwnicami przechodzę do
innego domu i z okna wystawowego wyskakuję na ulicę, przebiegam
i wracam do swojego dowództwa. Diny nie ma, to znaczy że ranna.
Wychodzę na poszukiwanie. W bramie wpadam na Dinę prowadzoną przez
dwóch powstańców. Nie chciała leżeć gdzie indziej, chce być w naszej
jednostce. Obie nogi ma pokaleczone odłamkami. Najpierw w bramie
jeden wybuch wywrócił ją, a następny poranił. Odwiedzam ją często.
Opatrunki są bolesne, poza odłamkami wyciągają jej z ran strzępy
ubrania. Kości ma na szczęście nienaruszone. Leżała do kapitulacji.
Mnie pożyczyła swoje półbuciki. Wyszła do obozu z jednostką,
a w obozie leżała jeszcze długo - było zakażenie.
19. Relacja
powstaniowa Danki Kalińskiej, łączniczki dowódcy batalionu „Iwo” -
Śródmieście Południe
Gorączkowy okres
przygotowań do Powstania zaczął się dla nas 23 lipca 1944 roku,
kiedy to na zbiórce u mnie w domu (Nowogrodzka 6a) poznałyśmy
„bardzo ważną osobę”, która przyszła pomóc nam zorganizować szpital
powstańczy. Do dziś nie wiem, kim była ta druhna, lat powyżej 25,
włosy ciemne zaczesane do tyłu z dużym koczkiem i dużą powagą
malującą się na twarzy. Pamiętam tylko, że byłam bardzo przejęta
samą jej obecnością w moim mieszkaniu, a jeszcze bardziej
charakterem służby, która została nam przez nią przydzielona.
Niestety na następną zbiórkę, tym razem roboczą, wyznaczoną na
godzinę 17 dnia 1 sierpnia, dotarłam z zastępu tylko ja jedna.
Dotarła tam również drużynowa Zielonej Czternastki, Danka Zdanowicz.
Byłyśmy tylko we dwie. Danka postanowiła włączyć się do akcji w tej
dzielnicy i obiecała zabrać mnie ze sobą. W ten sposób już drugiego
sierpnia stałam się łączniczką majora „Iwo” (Zakrzewskiego)
w batalionie „Iwo” w Śródmieściu Południe. Zapytana, jaki chcę mieć
pseudonim, długo się namyślałam. Zaproponowano mi, żebym przyjęła
nazwę mojego zastępu. I tak zostałam włączona do akcji powstańczej
jato „Promyk”...
Moja służba jako
łączniczki była chyba typowa dla oddziałów walczących na terenie
Śródmieścia-Południe. Pozostawiła we mnie znane chyba nam wszystkim
wspomnienia uniesień przeplatanych głodem, chłodem i brudem,
a jednocześnie wspomnienia jedynego w swoim rodzaju dowodu na własne
prawdziwe, sensowne istnienie przy... zwykłym uczuciu znużenia
podczas nieefektownego szarego spełniania codziennych obowiązków.
Bardzo silnie
przeżyłam rozstanie z oddziałem. Major „Iwo” wiedział, że mam
kontakt z matką w tej samej dzielnicy. Po kapitulacji najmłodszych
„żołnierzy” odkomenderował do domu. Niestety innego zdania była
komendantka służby kobiecej naszego batalionu (ponoć poznanianka).
Gdy poszłam do niej odmeldować się, zarzuciła mi zdradę Ojczyzny!
Można sobie wyobrazić co to znaczyło dla młodej duszy i jak zostałam
wówczas przetrącona psychicznie. Dopiero ponowny apel do serca
i rozumu niezapomnianego majora „Iwo” uświadomił mi, że zaczyna się
nowa epoka, nowe życie i że każdy z nas powinien przeżyć, żeby JUTRO
budować nową Polskę...
20. Relacja
powstaniowa Teresy Bartel, łączniczki w oddziale „Sokół” -
Śródmieście Południe
W wyznaczonym punkcie
na Marszałkowskiej zastałam zupełnie puste mieszkanie. Ani ludzi,
ani żadnego wyposażenia. Następnego dnia starałam się przedostać do
domu na Powiślu, ale bezskutecznie. Tam byli Niemcy. Powróciłam do
Śródmieścia i trafiłam do oddziału „Sokół”, którego dowództwo
mieściło się na Nowogrodzkiej 7. Z grupą innych dziewcząt i chłopców
złożyłam przysięgę. Pełniłam funkcję łączniczki. Białą letnią
sukienkę zamieniłam na zdobyczny roboczy kombinezon. Biegając sama
lub prowadząc innych poznałam wszystkie piwniczne przejścia w tej
dzielnicy, uliczne barykady i miejsca znajdujące się pod ostrzałem
„gołębiarzy”.
Na początku nocami
budowaliśmy barykady na Brackiej i Nowogrodzkiej - ulice znajdowały
się pod ostrzałem granatników z BGK. Któregoś dnia musiałam dźwigać
takie właśnie, zdobyte gdzieś przez naszych granatniki, na Kruczą aż
przy Pięknej. Tam też okazały się niepotrzebne, bo nigdzie nie
mieliśmy wyrzutni. Taszczyłam je więc z powrotem. Kiedy indziej
polecono mi wypatrzeć „gołębiarza”. Leżałam więc na dachu ukryta za
kominem, ale on właśnie przeniósł się gdzie indziej. Kiedyś ktoś
wpadł z wiadomością, że wyparto Niemców z placu Trzech Krzyży
i w opuszczonej restauracji zostało coś do jedzenia. Przydźwigałyśmy
więc do dowództwa kocioł jeszcze ciepłego gulaszu, licząc na to, że
Niemcy nie zdążyli go zatruć. Stale szkolono nas jak poruszać się
pod ostrzałem, kryć przed „gołębiarzami”, obchodzić z bronią.
Pełniłyśmy dzień i noc służbę w dowództwie. Przy mnie chowano
pierwszego chłopca z naszego oddziału - Antka „Rozpylacza”…
Kiedy przeskakiwałam.
przez barykadę na Nowogrodzkiej, zostałam ranna, odłamek granatnika
roztrzaskał mi udo. Było to 10 sierpnia. Punkt sanitarny na
Brackiej… szpital w szkole na Hożej 13… szpital - piwnica na
Wspólnej 27. Życie zawdzięczam przede wszystkim Jankowi, mojemu
bezpośredniemu dowódcy, który podobno dwukrotnie dawał mi swoją
krew, kiedy na Brackiej leżałam nieprzytomna po bardzo silnym
wykrwawieniu.
Po upadku Powstania,
w gipsie od stopy aż powyżej pasa, sztywną jak kłoda, wywieziono
mnie do Stalagu XIA pod Magdeburgiem, a stamtąd w okresie Bożego
Narodzenia do Stalagu VIC w Oberlangen, blisko granicy
holenderskiej. Zdychałam tam z głodu wraz z innymi dziewczętami
z obozowego lazaretu. Dostawałyśmy dziennie 1/12 bochenka
gliniastego chleba i parę kawałków brukwi w nie osolonej wodzie.
W niedzielę - „dla wzmocnienia” - łyżeczkę cukru, kawałek margaryny
i dwa gotowane ziemniaki zamiast brukwi.
W kwietniu 1945 roku
wyzwoliły nas czołgi z dywizji generała Maczka.
21. Relacja
powstaniowa Danki Gawdzik o służbie zastępu „Ognisko” na Starej
Sadybie
Zawiadomienie
o wybuchu Powstania nie dotarło do mnie, wobec tego razem z moim
zastępem zaangażowałam. się na terenie Sadyby przy tamtejszej grupie
AK. Robiłyśmy wszystko, co się dało. Z gmachów budynku przy jeziorze
Czerniakowskim wypatrywałyśmy Niemców, pomagałyśmy rannym w szpitalu
zaimprowizowanym w bloku na Sadybie. Byłyśmy łączniczkami na tymże
terenie.
Któregoś dnia we
wrześniu trzeba było przywieźć opatrunki i narzędzia chirurgiczne
z punktu sanitarnego na Chełmskiej. Zgłosiłam się z jedną
z dziewcząt z mojego zastępu (nie pamiętam jej imienia i nazwiska).
Gdy ksiądz kapelan dowiedział się o naszym wyjeździe, przekazał mi
złotą obrączkę, którą miałam oddać Niemcowi leczącemu się w polskim
punkcie sanitarnym na Chełmskiej. Jechałyśmy wozem konnym z woźnicą.
Wyruszyliśmy po południu. Do kościoła Św. Bonifacego na placu
Bernardyńskim dojechałyśmy bez „atrakcji”. Gorszy był następny
odcinek, gdzie nie było zabudowań i nasz wóz był bardzo widoczny.
Zaczęła się strzelanina. Jeszcze dziś pamiętam te świszczące kulki.
Dojechałyśmy na Chełmską. Tam gorąco - następne przecznice od strony
Warszawy zajęte przez Niemców. Wszyscy żyjący wycofywali się na
Chełmską. Strzelanina. Wszędzie podniecenie, płacz i zamieszanie.
Szczęśliwie dotarłyśmy do właściwej osoby, która miała nam wydać
worki z materiałami opatrunkowymi i narzędziami chirurgicznymi.
Ułatwiono nam także odnalezienie w tutejszym szpitalu tego Niemca
i oddałam mu obrączkę. Ponieważ sytuacja bardzo się tymczasem
pogorszyła i nie można było wyjechać z Chełmskiej wozem, musieliśmy
zaczekać do rana, kiedy zwykle było trochę ciszej. Gdyby nie można
było wyjechać wozem rano, miałyśmy ciągnąć - wykopami - rower
z workami. Nad ranem udało nam się jednakże wyjechać wozem
i materiały dostarczyłyśmy.
22. Notatki
dziewcząt, które pełniły w czasie Powstania służbę cywilną
a). Ewa Rakowska
z zastępu „Szczytów - Śródmieście Południe
W czasie Powstania
byłam w miejscu zamieszkania przy ul. Żurawiej. Nosiłam kubłami wodę
z ulicy Marszałkowskiej, przechodząc przez przejścia podziemne
w piwnicach (wzdłuż ulicy był ostrzał niemiecki z gmachu poczty przy
ulicy Nowogrodzkiej). Brałam udział w gotowaniu i roznoszeniu
żywności ludziom bezdomnym…
b). Basia Wróblówna
z zastępu „Szczytów”- Śródmieście Południe
Podczas Powstania
pozostałam w domu przez wzgląd na chorą matkę. Dom (przy ulicy
Pięknej 58) do końca Powstania nie uległ zniszczeniu. Brałam udział
we wszystkich pracach ludności cywilnej - budowa barykad, służba
przeciwpożarowa, zbiórka żywności dla uchodźców ze zniszczonych
domów…
c). Ala Brzeska
z zastępu „Kretów” - Powiśle
Brałam udział tylko
w służbie cywilnej - dyżurowałam, zbierałam prześcieradła i żarówki
dla szpitala przy ulicy Smulikowskiego oraz z własnej inicjatywy
zorganizowałam zajęcia dla dzieci. W dzielnicy, w której
przebywałam, do początku września panował względny spokój i dzieci
przysparzały rodzicom dużo kłopotu, gdyż mogły przebywać tylko na
malutkim podwórku lub na klatce schodowe z uwagi na ostrzał z ulicy
Dobrej z Mostu Poniatowskiego. W akcji tej pomogli mi powstańcy,
którzy po zajęciu szpitala na Solcu dostarczyli mi sporą ilość
różnych gier.
23. Relacja Irki
Pawlak o nawiązywaniu kontaktów z innymi harcerkami po opuszczeniu
Warszawy
Po wyjściu z Warszawy
i rozstaniu się z Renią, Basią i Hanką w Piastowie, udało mi się,
jadąc na gapę pociągiem i omijając dworcowe łapanki warszawiaków,
dotrzeć pod Łowicz do wsi Bobrowniki, gdzie mieszkała moja
„przyszywana” ciotka. Był koniec sierpnia. Powstanie jeszcze trwało
- widać było łunę i dymy nad Warszawą. Zaczęły przychodzić
wiadomości - adres ciotki (w przybliżeniu) znany był wielu osobom,
bo spędzałam tu parę wojennych wakacji. Listy przychodziły pocztą,
czasem przedziwnie zaadresowane, niekiedy przynosili je przypadkowi
ludzie. Otrzymywałam listy od różnych osób, nadeszły wiadomości od
dziewcząt z Czternastki Błękitnej i Białej, a nawet od harcerek
z zupełnie innych drużyn. Dostałam kartkę od mego brata Bohdana,
który ciężko ranny leżał w szpitalu w Skierniewicach. Chcąc ułatwić
kontakt poszukującym się warszawiakom, odpisywałam na wszystkie
listy, podając wiadomości, które uzyskałam wcześniej. Stopniowo mój
adres stał się punktem kontaktowym.
Po zakończeniu
Powstania w październiku listy napływały lawiną. Przyszła wiadomość
od moich sióstr - obie wylądowały w podkrakowskiej wsi Liszki.
W listopadzie, kiedy wyruszyłam na spotkanie z siostrami, wiedziałam
już o losach większości dziewcząt z Czternastki i miałam kontakt
z Halą Glińską, która mieszkała w Krakowie i korespondowała z Hanką
Zawadzką.
Przyjechałam do
Krakowa wieczorem, wprawdzie przed godziną policyjną, ale było
zupełnie ciemno, a obowiązywało zaciemnienie. Moje pierwsze w życiu
spotkanie z Krakowem było dość niesamowite. Nie miałam latarki,
szłam niemal po omacku. Tramwajem dojechałam do Rynku Głównego.
Szukałam ulicy Brackiej 5, gdzie mieszkała Hanka Skotnicka (z
zastępu „Tęczy”, siostra Basi). Ktoś poinformował mnie lakonicznie -
za Sukiennicami, po drugiej stronie placu. Ale gdzie te Sukiennice ?
Nic nie było widać. Obchodziłam Rynek trzymając się ścian domów.
Bracką znalazłam świecąc zapałką i dobiłam do Hanki jeszcze przed
zamknięciem bramy.
W Krakowie spotkałam
się z Halą Glińską - nie mogłyśmy się nagadać. Ostatni raz
widziałyśmy się 1 sierpnia. W pierwszych chwilach Powstania, a potem
nastąpiły takie dramatyczne wydarzenia… Razem z Halą poszłyśmy
odwiedzić Basię Smakosz, która, ciężko ranna w czasie Powstania,
leżała wówczas w jednym z krakowskich szpitali.
Siostry moje
odnalazłam we wsi Liszki, gdzie na razie mieszkały u jakiegoś
gospodarza razem z Jadą Mizerską z Białej Czternastki, drużynową 20
WŻDH, Marysią Janczak (Marysią „Zieloną”) - obydwie z hufca Grzybów
i druhną Ireną Chmieleńską. Później moje siostry i Jada przeniosły
się do Kochanowa, gdzie instruktorki harcerskie (hm Jagusia
Orłowiczówna, hm Zofia Kottikówna, hm dr Irena Giżycka) prowadziły
dom dziecka dla pogubionych i porzuconych dzieci.
W drodze powrotnej
z Liszek spotkałam w Krakowie przypadkiem na ulicy rodziców
i najmłodszą siostrę Irki i Krysi Gecow (jedna z Błękitnej, druga
z Białej Czternastki) rozstrzelanych 9 czerwca 1944 roku. Zaprosili
mnie na noc, mieszkali w pobliżu dworca. Nie wiedzieli o śmierci
córek, a ja nie miałam odwagi im o tym powiedzieć. Rano obie
z Marysią Gecow zostałyśmy na ulicy zatrzymane przez Niemców.
Skończyło się to jednak szczęśliwie, bo zawiadomiony niezwłocznie
pan Gecow wykupił nas za dwa „górale”.
Święta Bożego
Narodzenia, na zaproszenie Isi Wilskiej, spędziłam w Rogowie, który
z powodu działalności harcerskiej sióstr Wilskich znany wielu osobom
z naszego środowiska, stał się wtedy jednym z ważniejszych punktów
kontaktowych poszukujących się, a rozproszonych nie tylko na terenie
kraju, harcerek.
Parę dni przed
wyzwoleniem Krakowa dotarłam do Kochanowa, gdzie przeniosły się moje
siostry. Wróciłyśmy z Halą do Warszawy w połowie marca 1945 roku.
Jechałyśmy z Krakowa około tygodnia z wieloma przesiadkami,
najczęściej odkrytymi wagonami towarowymi. Nasze mieszkanie na
Siennej było kompletnie wypalone. Nie zrezygnowałyśmy jednak
z pozostania w Warszawie, chodziłyśmy kilometrami po gruzach miasta,
wstrząśnięte do głębi. Zaglądałyśmy do domów, najczęściej gruzów
domów, szukając tych, którzy już wrócili. Drugiego dnia, na ulicy
Reytana, spotkałyśmy Renię Daszkowską, która wróciła do Warszawy
z Milanówka już w styczniu. Dom, w którym mieszkała, ocalał, tylko
mieszkanie było okradzione. Rodzice jej, wywiezieni na roboty do
Austrii, jeszcze nie wrócili, na razie więc miejsca było dużo -
zamieszkałyśmy u Reni. W ciągu paru dni odszukałyśmy w Zalesiu naszą
hufcową, Hankę Zawadzką, a później i inne harcerki z różnych drużyn
i hufców. Rozpoczął się nowy etap w pracy harcerskiej. Organizowały
się nowe drużyny i nowe hufce. Pod koniec 1945 roku zostałam
drużynową Błękitnej Czternastki.
24. Pierwsze
miesiące pracy…
Anna Monika (Hanka)
Mayer
W październiku roku
1956 byłam już w klasie maturalnej. Wydarzenia polityczne i szybko
po nich następujące zmiany w życiu całego kraju stworzyły dla nas
wprost oszałamiającą szansę. Okazało się, że będziemy mogły mieć
własną, prawdziwą drużynę harcerską. Drużynę, harcerstwo i drużynową
takie o jakich mogłyśmy do tej pory tylko marzyć i marzyłyśmy przez
wszystkie lata pobytu w gimnazjum.
Na szczęście nie
zaczynałyśmy od zera. Tak naprawdę to od pierwszych dni pobytu
w szkole i wstąpienia do Koła Krajoznawczego, które prowadziła prof.
Anna Zawadzka, żyłyśmy harcerstwem. Mimo, że nigdy nie mówiła nam
o harcerstwie, jego ideałach, do czego zobowiązywało, czym było
przed i w czasie wojny, będąc z nami i pozwalając nam być ze sobą,
milcząc, pracując z nami, chodząc na wycieczki i wędrówki
oddziaływała na nas w taki sposób, że my same bez jej udziału
poznałyśmy historię scoutingu, harcerstwa, dzieje harcerzy w czasie
wojny („Kamienie na szaniec” były ręcznie przepisywane).
Oddziaływała na nas
swoją postawą życiową, zachowaniem, przykładem. Stała się dla nas
ideałem o cechach charakteru, z których najważniejszymi była
prawość, odwaga, wytrwałość w działaniu, obowiązkowość i skromność.
18.01.1957 została
utworzona po 8 letniej przerwie 14 WDH.
Ale jeszcze wcześniej
odbył się 1.11.1956 r. „Wieczór Wolności”. Spotkałyśmy się na
Cmentarzu Powązkowskim przy grobach harcerzy, powstańców z 1863 r.,
przy grobie dh. Jagi, późniejszej patronki naszej drużyny. Długo
rozmawiałyśmy o nich, o ich losach i o przyszłej naszej drużynie.
Paliłyśmy znicze. Był to niezwykły patriotyczny wieczór.
Drużynową
reaktywowanej 14 została dh hm Anna Zawadzka. Jej przyboczną
Agnieszka Widerszal. Powstały 2 zastępy. Ja zostałam zastępową
zastępu pierwszego – Krokusów, a Teresa Tretiak – drugiego.
W Krokusach było nas 8. Natychmiast przystąpiłyśmy do pracy.
Stworzyłyśmy sieć alarmową, uczyłyśmy się intensywnie piosenek,
przygotowywałyśmy do zdobycia pierwszych stopni harcerskich,
przygotowywałyśmy projekty nazw ulic, przeprowadzałyśmy zbiórkę
odzieży, zabawek, książek, zgłosiłyśmy się do pomocy w PCK,
podjęłyśmy w naszych domach stały obowiązek. Zbiórki odbywał się b.
często, czasami w odstępach tylko kilku dni. Wiedziałyśmy, że mamy
b. mało czasu, a musimy dużo nadrobić.
Pamiętam ile kłopotu
miałyśmy my i nasze mamy z uszyciem mundurów harcerskich, których
wtedy nie można było jeszcze kupić gotowych w sklepach, w zasadzie
krój każdego po uszyciu okazał się inny.
18.04 1957 r.
wyjechałyśmy na pierwszy biwak harcerski w Góry Świętokrzyskie.
Zamieszkałyśmy w pobliżu klasztoru Sióstr zakonnych w św.
Katarzynie. Pogoda nam zupełnie nie dopisała, w strugach deszczu
został przeprowadzony bieg na ochotniczkę. Zaś najwspanialszym
momentem był dla mnie wieczór podczas którego wraz z Inką Malanowską
złożyłyśmy Przyrzeczenie Harcerskie odebrane przez dh. hm.
A. Zawadzką. Pamiętam leśną polanę i gdy śpiewałyśmy „Idziemy
w jasną...” i wiele, wiele innych piosenek do późna w nocy.
Utkwiła mi również
głęboko w pamięci zbiórka drużyny 3 maja w Ogrodzie Botanicznym przy
świątyni Opatrzności, gdzie spotkałyśmy się o 5-tej po południu, by
złożyć na kamieniu węgielnym bukieciki fiołków.
Potem była matura
i kolejne Przyrzeczenia Harcerskie 21 czerwca u grobu dh. Jagi
Falkowskiej.
Tego lata 14-tka nie
miała własnego obozu letniego. Rozjechałyśmy się w dwie strony.
Jedna część, głównie harcerki z klas maturalnych i trochę młodsze na
kurs zastępowych do Zachełmia zorganizowany przez Hufiec Mokotów,
natomiast starsze harcerki, również członkinie b. Koła
Krajoznawczego, wtedy już studentki (Agnieszka Widerszal, Anka
Oraczewska, Marysia Wójcik, Hanka Górecka) wyjechały na kurs
drużynowych do Karwicy. Gdy minęło lato, okazało się, że czekają nas
zmiany w drużynie. Ja miałam zostać drużynową drużyny A. Mimo, że
bardzo byłam dumna z tego, że mnie tę funkcję zaproponowano, czułam
się zupełnie niegodna tego zaszczytu. Wyobrażałam sobie, że taką
funkcję może pełnić tylko ktoś mający takie doświadczenie
i autorytet, jak dh. A. Zawadzka. Żal mi ogromnie było naszej
„starej” (kilkumiesięcznej) drużyny, w której było nam tak dobrze.
Drugą drużynową
została Agnieszka Widerszal. Moją przyboczną Renata Szwander. Aby
nam ułatwić zadanie posłano nas na kurs dla drużynowych prowadzony
przez dh. A. Stępkowską w jej domu na Mokotowie. Prowadziła go
nadzwyczajnie. Była to niewyczerpywalna skarbnica pomysłów, metod,
gier, tematów itp. Doskonale zorganizowana, szybka, inteligentna.
Patrzyłam na nią z podziwem jak prowadzi dom, wychowuje troje dzieci
i prowadzi kurs dla chyba 20 dziewcząt.
Moja praca we własnej
drużynie trwała b. krótko. Prowadziłam ją głównie
„korespondencyjnie” poprzez przyboczną Renatę Szwande. Nie
potrafiłam wygospodarować więcej czasu studiując na Politechnice
Warszawskiej.
Z wielkim żalem
musiałam zrezygnować. Moje miejsce zajęła Anka Moraczewska, która
poprowadziła 14 A wspaniale przez kilka następnych lat, a ja gdy
mogłam, przyczepiałam się czasami do jakiegoś biwaku lub obozu.
Harcerstwo i jego
wcześniejsza forma (Koło Krajoznawcze) były najwspanialszym
i najważniejszym okresem moich lat szkolnych. Czymś co całkowicie
wypełniło mi życie, co stanowiło jego treść. Wiem, że zawdzięczam to
wszystko dh hm. Annie Zawadzkiej i temu szczęśliwemu zrządzeniu
losu, że październik 1956 r. zastał mnie jeszcze w klasie
maturalnej.
25. Anna
Moraczewska
14 A WDH-ek
Wspomnienie
Chciałabym zacząć od
pytania, co właściwie sprowadziło mnie do harcerstwa, mnie i wiele
innych dziewcząt z naszej szkoły?
Chyba trzeba by tu
wrócić do lat pięćdziesiątych, które moje pokolenie przeżywało
w szkole średniej. Nasza szkoła, czyli Państwowa Szkoła
Ogólnokształcąca nr 10 (przedtem Liceum im. Królowej Jadwigi) tym
różniła się od wielu innych, że zostało w niej grono starych
nauczycielek (niektóre panie pamiętały nawet czasy pensji panny
Sikorskiej) w większości starych nie tyle może wiekiem (choć tak nam
się wtedy zdawało), ile swym przedwojennym ukształtowaniem, swoimi
zupełnie nie „współczesnymi” postawami.
Fakt, że jedną
z nauczycielek była siostra legendarnego „Zośki” - p. Hanka Zawadzka
- nie był bez znaczenia dla kształtowania atmosfery zainteresowania
sprawami wojny, okupacji i Powstania Warszawskiego, a szczególnie
zakazaną wówczas literaturą i twórczością na ten temat. Mimo
istniejącego na zewnątrz terroru, a także mimo bardzo różnych
doświadczeń osobistych związanych z różnorodnością środowisk
i domów, z jakich wywodziły się uczennice tej szkoły,
a wreszcie na przekór oficjalnemu nurtowi akademii,
apeli (ze śpiewaniem po rosyjsku hymnu ZSRR przed
hymnem polskim!), zebrań ZMP i innych podobnych imprez szkolnych
istniało życie podskórne: potajemne przepisywanie ręcznie
egzemplarzy „Kamieni na szaniec” A. Kamińskiego, czytanie
i przepisywanie wierszy „wyklętych” poetów, jak K. Wierzyńskiego czy
St. Balińskiego, przepisywanie tekstów zakazanych pieśni
patriotycznych, poezji i piosenek powstańczych itp. To była chyba
podświadoma próba zachowania ciągłości, przejęcia pałeczki
w sztafecie pokoleń, próba zachowania w pamięci, a może
i kontynuowania tradycji (na razie tylko w tonie zdobywania
wiadomości o pokoleniu 44).
Dla wielu roczników
uczennic liceum im. Królowej Jadwigi nie jest żadną tajemnicą, że
przez lata całe w szkole funkcjonował „mit” pani Hanki Zawadzkiej.
Dzięki swojej okupacyjnej przeszłości stanowiła coś w rodzaju żywej
legendy. Budziło to naturalny szacunek i ogromne zainteresowanie jej
osobą. W latach, kiedy wydawać się mogło, że nic sensownego zrobić
się nie da, że ścisły nadzór władz i sztywny gorset ZMP-owski
nałożony na szkoły uniemożliwia nie tylko działanie, ale niemal
oddychanie, okazało się, że jednak można, jeśli bardzo się chce.
W szkole zaczęło działać koło krajoznawcze prowadzone najpierw przez
nauczycielkę geografii, p. Wandę Markowską, a potem przez
H. Zawadzką. Wiosną i jesienią odbywały się liczne regularne
wycieczki, zarówno kilkudniowe, np. w Góry Świętokrzyskie, Pieniny,
Beskidy itp., urządzane dla uczennic poszczególnych klas, jak
i jednodniowe niedzielne wycieczki po Warszawie lub okolicach (do
Puszczy Kampinoskiej, Lasów Kabackich, lasów pod Celestynowem
i inne).
Stwarzało to okazję
nie tylko do rozwijania zamiłowań krajoznawczo-turystycznych, ale -
co znacznie ważniejsze - dawało poczucie bycia razem w jakiejś
nieformalnej grupie, uczyło współżycia i współodpowiedzialności.
Wycieczki te sprzyjały nawiązywaniu bliższych kontaktów
koleżeńskich, a nawet przyjaźni, które przetrwały długie lata. Poza
poznawaniem nowych miejsc czy podziwianiem przyrody, naszym głównym
zajęciem w czasie tych marszów i postojów było rozmawianie
o wszystkim, co nas wtedy interesowało. Mieściła się w tym zarówno
wymiana wrażeń na temat ostatnich lektur, jak i poszukiwania
światopoglądowe, czy wreszcie dzielenie się wiadomościami o losach
naszych rodzin, co często wiązało się z historią i polityką.
H. Zawadzka uczyła nas
podstawowych zasad „wędrowania”, szacunku dla przyrody, pomagania
słabszym czy bardziej zmęczonym, radzenia sobie w nowych sytuacjach,
pokonywania własnej słabości, a także poprzez indywidualne rozmowy
uwrażliwiała nas na problemy otoczenia. Nie zdawałyśmy sobie wtedy
sprawy z tego że była to jedyna możliwa wówczas forma wprowadzania
nas w klimat harcerstwa.
Pamiętam wyjazd na
Mazury (w 1954 r.) i pierwsze zetknięcie z problemem autochtonów na
tych ziemiach. Ten bezpośredni kontakt i rozmowy z Mazurką w Biesalu
uświadomiły mi złożoność i dramatyczność sytuacji lepiej niż
wszelkie lektury czy doniesienia na ten temat. Gdy organizowałyśmy,
już jako 14 WDHek, obóz letni na Mazurach, problematyka tej ziemi
była mi bliska i rozumiałam jej wagę.
Gdy „wybuchł”
październik 1956 r. i gdy powstały warunki do stworzenia na nowo
prawdziwego harcerstwa, nie zabrakło chętnych wśród „starych”
przedwojennych instruktorek, a także wśród nas,
osiemnasto-dziewiętnastolatek, które miałyśmy okazję zetknąć się
wcześniej z ludźmi zaangażowanymi w ZHP przed wojną i czasie wojny,
które wiedziałyśmy dużo o harcerstwie z opowiadań i zakazanych
lektur, ze wspomnień i piosenek. Nasza wiedza była oczywiście czysto
teoretyczna: nie byłyśmy nigdy na prawdziwym obozie harcerskim i nie
wiedziałyśmy, jak się rozbije namiot czy buduje prycze, nie miałyśmy
pojęcia o zdobywaniu sprawności, o całej „technicznej” stronie
harcerstwa. Ale czułyśmy, że warto to przeżyć i gdy zaproponowano mi
włączenie się do tej pracy, nie miałam cienia wątpliwości, że
powinnam i że chcę. Jedyne wątpliwości dotyczyły tego, czy potrafię
- przecież byłam już dość stara na uczenie się harcerstwa od
podstaw, nie przeszłam moralnego procesu dojrzewania w harcerstwie
i przechodzenia wszystkich szczebli aż do objęcia roli instruktorki.
Nasza nauka trwała krótko: obóz w Karwicy, kurs dla drużynowych
w Hufcu i już po paru miesiącach byłam... drużynową.
Na szczęście miał nas
kto uczyć, grupa prawdziwych „starych.” instruktorek była dość
liczna. Śmiem twierdzić, że gdyby w naszej szkole nie było Hanki
Zawadzkiej, nie byłoby chyba popaździernikowej 14-ki, a przynajmniej
nie byłoby tej ciągłości tradycji, jaką mogła zapewnić dzięki swoim
doświadczeniom, a także dzięki swej silnej osobowości.
Poza stałą opieką,
jaką roztaczała nad wszystkimi „czternastkami” w naszej szkole
H. Zawadzka, niezwykle cenna była pomoc hufcowej Hufca
Mokotów-Wschód, hm Anny Stępkowskiej, która prowadziła szkolenie
drużynowych. To ona pokazywała nam, jak powinny wyglądać prawdziwe
zbiórki harcerskie, udzielała praktycznych porad, a także poprzez
stworzenie zastępu drużynowych „Żagiew” umożliwiła nam przeżywanie
harcerstwa jakby od środka, stawałyśmy się tam obiektami zabiegów
wychowawczych i mogłyśmy oceniać efekty tych zabiegów od strony
wychowanek, miałyśmy też okazję poznać, choćby w wielkim skrócie,
tajniki różnych metod i technik harcerskich.
Nie potrafię napisać
wiele o swojej pracy w drużynie poza suchym rejestrem pewnych
wydarzeń i faktów, a i ten rejestr pełen jest luk niepamięci
i niepewności. Lepiej pamiętam zbiórki „Żagwi” w Hufcu - ich
przebieg i atmosferę - niż te, które prowadziłam sama. Może odbiorca
inaczej przeżywa i zapamiętuje fakty i nastroje niż ten, kto je
tworzy. Pamiętam jedynie swoje zaangażowanie emocjonalnie we
wszystko, co się działo w mojej drużynie.
Wydawało mi się, że
dokładnie wiem, czego chcę jako drużynowa. Najogólniej mówiąc,
chciałam „przerabiać ludzi w aniołów”, podpierając się w tym
zamierzeniu prawem i przyrzeczeniem harcerskim, regulaminem stopni
sprawności, a nawet musztrą. Moje wyobrażenie „anioła” było
oczywiście ideałem nie do osiągnięcia przez jakąkolwiek ludzką
istotę, ale nie zmniejszało to mojego zapału.
Ujmując rzecz
w wielkim skrócie, chciałam, aby moje podopieczne podjęły trud
samowychowania i samokształcenia, a jednocześnie stały się otwarte
na problemy społeczne.
Sprawa postaw
i wyborów w życiu przewijała się w całej prac mojej drużyny -
wypływała w czasie ogniskowych gawęd i dyskusji, stanowiła temat
indywidualnych rozmów, znalazła swoje miejsce w specjalnie
przygotowanej ankiecie zwanej „godziną szczerości na papierze”.
Ukazywanie problemów i stawianie pytań, wszelkich pytań dotyczących
nas samych i otaczającego nas świata, pytań dotyczących spraw
zasadniczych i drobnych, pytań, na które często sama nie umiałam
znaleźć odpowiedzi, wydawało się wtedy najważniejsze. „Anioł” mógł
nie wierzyć w Boga, ale musiał być otwarty na pytania metafizyczne.
Równie ważne było
szukanie wzorca osobowego - tutaj posługiwałam się historią
harcerstwa, postaciami historycznymi i literackimi.
Mój „anioł” musiał być
także rozwinięty intelektualnie. Stąd wielki nacisk, jaki kładłam na
samokształcenie i liczne moje zabiegi w tym kierunku przy różnych
okazjach. Mogę tu przytoczyć jako przykład jedną z pierwszych
zbiórek zastępu zastępowych (15.11.1957) której plan znalazłam
w swoich starych notatkach.
Po ceremonii powitania
(utworzenie kręgu i odśpiewanie kanonu) dziewczęta otrzymały parami
zadania (oczywiście w zaklejonych kopertach, żeby było bardziej
tajemniczo) polegające na pójściu do najbliższego teatru, księgarni,
kiosku „Ruchu” i przyniesieniu stamtąd wiadomości dotyczących
czasopism kulturalnych i literackich, ostatnich nowości
wydawniczych, aktualnie granych sztuk teatralnych i otwartych
wystaw. Miały na to ponad godzinę. Po powrocie zastępowe
omawiały wykonanie swoich zadań, co wkrótce przerodziło się
w opowiadanie wrażeń z ostatnio oglądanych sztuk i przeczytanych
książek. Potem nastąpiły gry: w ciągu 5 minut napisz jak najwięcej
nazwisk współczesnych polskich pisarzy i poetów; do podanego tytułu
dopasuj autora lub odwrotnie wymień choć jeden tytuł podanego autora
itd. Wnioski z tych gier nasuwały się same. W efekcie
zastępowe postanowiły częściej sięgać po lektury nie objęte
programem szkolnym, zastanowić się nad sposobami popularyzacji
czytelnictwa w swoich zastępach, organizować gry i dyskusje na temat
wybranych lektur, wprowadzić głośne czytanie prozy i poezji. Umówiły
się też na wspólne pójście do teatru. Zbiórka zakończyła się
odśpiewaniem kilku harcerskich piosenek i nauką wszystkich zwrotek
„Warszawianki” w związku ze zbliżającą się rocznicą Powstania
Listopadowego.
Przy okazji jakiejś
zbiórki technicznej czy poświęconej szyciu lub robieniu zabawek,
słuchałyśmy głośno czytanych wierszy St. Balińskiego,
K. Wierzyńskiego i J. Lechonia. Przy innej okazji czytałyśmy
fragmenty „Na tropach Smętka” M. Wańkowicza.
Były też różne zadania
między zbiórkowe polegające np. na przygotowaniu wyboru wierszy czy
piosenek na tzw. koncert życzeń w czasie zbiórki, wyszukaniu
literatury pięknej na określony temat (np. dotyczącej Warmii
i Mazur), wymyśleniu sposobu zainteresowania całej drużyny tym
zagadnieniem i projektu zbiórki na ten temat itd.
Poprzez ciągłe
indywidualne i zespołowe rozliczanie z pełnionych funkcji
i podjętych w drużynie obowiązków - choćby tych najdrobniejszych -
starałam się ukazywać konieczność obowiązkowości, solidności,
odpowiedzialności za podjęte zobowiązania, uczyć samodzielności,
radzenia sobie w nowych sytuacjach. Poza codzienną pracą w drużynie
i zastępach, na przykład każda wycieczka odbywała się na zasadzie
dokładnego podziału zajęć i obowiązków między uczestniczki. Każda za
coś odpowiadała: za kawałek trasy, za przekazanie nam
wiadomości np. o zabytku na danym terenie, za aprowizację, za
bilety, apteczkę itp. To samo na obozie czy zimowisku. Starałam się,
aby stale następowała wymiana funkcji i obowiązków, żeby każdy miał
szansę sprawdzenia swych możliwości w różnych dziedzinach.
Zależało mi bardzo na
utworzeniu z drużyny, zastępów i „mojego” zastępu zastępowych
prawdziwych zespołów, a jednocześnie jednego zespołu rządzącego się
prawami demokracji poprzez wspólne podejmowanie decyzji poprzedzone
dyskusją w zespole czy zespołach. Na przykład samo utworzenie
zastępu zastępowych (bo przecież była Rada Drużyny i zastęp
zastępowych nie musiał istnieć) poprzedzone było sondażem pisemnym,
z którego chciałam się dowiedzieć, czy zainteresowane widzą sens
istnienia takiego zespołu, czy powinien on pracować jak normalny
zastęp harcerski czy jakoś inaczej, co każda z uczestniczek
chciałaby w nim robić itd. Po zebraniu informacji i długiej dyskusji
zapadła decyzja o powstaniu tego zastępu i jego programie pracy,
i chyba zastępowe miały poczucie, że to była ich decyzja. Kładłam na
to nacisk przy każdej okazji. Pewno nie zawsze mi się to udawało,
ale próbowałam nie narzucać niczego wprost, podpowiadać, ale nie
dyktować.
Samowychowanie
i samokształcenie, umiejętność życia w grupie - to było tylko
działanie skierowane jakby do wewnątrz, ukierunkowane na nas same.
A przecież wokół nas istniał świat, którego nie tylko trzeba się
było uczyć, ale który trzeba było zmieniać na lepsze; wokół nas -
bliżej lub dalej byli ludzie, którym mogłyśmy się przydać. Mój
„anioł” musiał być „aniołem” o postawie społecznej. Najpierw trzeba
było pokazać istnienie świata zewnętrznego, obudzić zainteresowanie
otoczeniem i jego potrzebami, a potem podjąć pracę dla innych, czyli
harcerską służbę.
Bardzo różne były
formy tej służby i sposoby dochodzenia do niej. Ale było ich dużo -
od pracy dla najbliższego środowiska, czyli szkoły (praca
w bibliotece, prowadzenie sklepiku szkolnego, przedstawienie dla
dzieci, robienie zabawek na choinkę, udział w przygotowaniu
uroczystości jubileuszowych naszej szkoły), poprzez doraźne akcje
w rodzaju pomocy dla powodzian, zbiórki książek itp., aż do
świadomie podjętej, zaplanowanej i szczegółowo opracowanej służby
dla regionu Warmii i Mazur, która znalazła najpełniejszy wyraz na
obozie w Łajsie.
Żmudna praca
w zastępach i całej drużynie, najpierw nad wejściem w problematykę
Warmii i Mazur (tu zastępy specjalizowały się w poszczególnych
zagadnieniach), a potem nad przygotowaniem ognisk dla ludności,
zbieranie książek dla dorosłych i dzieci, uczestnictwo w specjalnych
kursach organizowanych przez Hufiec, nauka wielu harcerskich
i ludowych piosenek, opracowywanie tańców i poszczególnych występów
programu ogniskowego, obmyślanie strojów, wreszcie przygotowywanie
zestawu piosenek, wierszy, gier i zabaw dla. dzieci w wieku
przedszkolnym - wszystko to zaowocowało na obozie, który
niewątpliwie był obozem udanym pod każdym względem, a co
najważniejsze, dawał jego uczestniczkom poczucie, że zrobiły tam coś
bardzo pożytecznego, ważnego i cennego dla innych.
Odtąd służba będzie
nieodłącznym elementem pracy drużyny, właściwie bez niej istnienie
drużyny traciło swój sens. Stąd chyba późniejsze poszukiwania terenu
służby np. w Domu Dziecka w Warszawie.
Mamy więc już pracę
nad sobą i pracę dla otoczenia, ale mój „anioł” musi czasami pobujać
w obłokach, musi się czasami wzruszać i przeżywać wzniosłe chwile,
jest wrażliwy, ma przecież serce.
Przejmowałyśmy
harcerskie obrzędy i zwyczaje wprowadzane jeszcze przed wojną, ale
próbowałyśmy także tworzyć własne. Zbiórki stanowiły pewien rytuał,
w którym jedne elementy ulegały wymianie, a inne pozostawały
niezmienne. Nie zawsze łatwo było stworzyć właściwą atmosferę, ale
charakter niektórych zbiórek wymagał pewnej oprawy, nastroju
sprzyjającego refleksji. Łatwiej było myśleć i rozmawiać niemal na
granicy zwierzeń, gdy w środku płonął ogień, gdy skupione postacie
tworzyły zwarty krąg ciepła i światła. Więc ogniska musiały być - na
wycieczkach i obozach. Niektóre zbiórki „domowe” odbywały się przy
imitacji ogniska lub przy palących się świecach - dobrze się wtedy
słuchało poezji, dobrze się śpiewało i rozmawiało. Dobór piosenek
przy takich okazjach też nie mógł być przypadkowy.
Specjalnej oprawy
wymagały wszelkie zbiórki „rocznicowe”, bo rocznice ważnych
wydarzeń historycznych (a więc powstań narodowych, 3 Maja, wydarzeń
z ostatniej wojny), a także święta, jak Święto Zmarłych i inne,
obchodziłyśmy zawsze bardzo uroczyście. Równie uroczyste były
zbiórki znaczące dla życia naszej drużyny, np. święto patronki
drużyny dh. Jagi Falkowskiej lub składanie przyrzeczenia
harcerskiego.
Pamiętam jedną
z takich uroczystych zbiórek w Laskach pod Warszawą. Odbywała się
tuż przed Bożym Narodzeniem i poza składaniem przyrzeczenia
przez kilka dziewcząt poświęcona była nadaniu
drużynie wybranej wcześniej nazwy „Łan”, a także obchodom
świątecznej choinki. Po dojechaniu do miejsca przeznaczenia zastępy
rozeszły się w lesie i szukały śladów prowadzących do choinki. Było
już ciemno, w lesie leżał śnieg. Gdy wszystkie znalazły właściwą
polanę, zebrałyśmy się przy palącym się ognisku. Po złożeniu
raportów i odczytaniu rozkazu dopuszczającego kilka dziewcząt do
złożenia przyrzeczenia i nadającego drużynie wybraną nazwę,
następuje zbiórka w kręgu i odebranie przyrzeczenia harcerskiego
przez hm Hankę Zawadzką. Śpiewamy „Idziemy w jasną…”, a potem inne
piosenki harcerskie zgodnie z życzeniem tych, które przed chwilą
otrzymały harcerskie krzyże. W części poświęconej obchodom choinki
jedna z dziewcząt opowiada o historii tej tradycji. Przy palącej się
choince i przy ognisku śpiewamy kolędy. I wreszcie następuje
wręczenie wszystkich symboli godła drużyny - kłosów zboża, które
zostają uroczyście spalone w ognisku. Gawęda dotyczy nowo przyjętej
nazwy drużyny i jej znaczenia. Oczywiście nie pamiętam jej teraz
dokładnie, ale mówiłam o łanie zboża, o kłosie jako symbolu plonu,
o tym, że im więcej w nim ziaren i im bardziej są one
dorodne, tym więcej z tych kłosów pożytku dla ludzi, że łan to
właśnie kłosy - każdy z osobna i wszystkie razem, że zanim wyrośnie,
wymaga od nas wiele pracy itd. Na koniec śpiewam jeszcze „Przez
poła, lasy i łąki...” i tworzymy tradycyjny krąg z odśpiewaniem
„Bratnie słowo sobie dajem...”. Nastrój nie pryska od razu, wracamy
po ciemku w milczeniu.
Takie były nasze
wzruszenia. Ale trzeba wrócić do rzeczywistości. Przy zakładanym
żywym zainteresowaniu światem zewnętrznym trudno było mieć oczy
całkowicie zamknięte na wydarzenia polityczne. Wprawdzie mój „anioł”
miał być apolityczny, ale przecież całość tradycji, do których
nawiązywałyśmy, dobór lektur, pieśni, obrzędów nie pasował do
klimatu oficjalnej ideologii wychowawczej. Toteż w jakimś sensie
było to także wychowanie polityczne.
Tak mniej więcej
w ogromnym skrócie, wyglądały moje próby prowadzenia drużyny
harcerskiej. Pewno my, młodzi i niezupełnie wyszkoleni instruktorzy,
popełniliśmy wiele głupstw i błędów w naszej pracy, ale teraz, po
latach, myślę, że nie tyle ważne były rezultaty, ile to, że się
w ogóle chciało i próbowało coś robić. A to ”chcenie”, tę gotowość
włączenia się w jakąś formę społecznej działalności zawdzięczaliśmy
tym, którzy byli przed nami, którzy nam przekazali i ukazali
sens i potrzebę pracy dla innych.
Moja czynna obecność
i praca w harcerstwie trwała krótko – dwa lata prowadzenia drużyny
i trochę zaangażowania w Akcję „Warmia i Mazury”. Wyjazd z Warszawy
przerwał moją działalność drużynowej 14 A WDHek. Jeszcze przez jakiś
czas trwało zainteresowanie pracą drużyny, jeszcze odbywały się
rzadkie, ale zawsze przeżywane spotkania, jeszcze krążyły kartki
i listy. Potem, w sposób naturalny, ten kontakt zamierał,
przychodziły następne roczniki, których już nie znałam.
Mogłam oczywiście
zaangażować się w pracę w nowym miejscu pobytu, ale harcerstwo
w ogóle zaczynało się już sypać, wchodziło w następny po wojnie zły
okres. Odnowa się skończyła, starzy instruktorzy odchodzili,
harcerstwo było już nie „to” i nie widzieliśmy już w nim miejsca dla
siebie. Oczywiście niektóre drużyny pracowały dalej, niektórzy
instruktorzy próbowali jeszcze coś zrobić - nic przecież nie urywa
się nagle - ale ogólne w kraju wycofywanie się z przemian
październikowych nie mogło nie wpłynąć na kształt tej organizacji.
Wszystko wracało do PRL-owskiej normy...
26. Elżbieta
Małecka-Bańska
14 A WDH-ek
List do byłej
drużynowej
Droga Aniu!
Gdy wspominam po
dwudziestu kilku latach naszą „czternastkę”, mam świadomość,
a właściwie miałam ją zawsze, jak ważne były dla mnie miesiące
przeżyte w naszej drużynie. Wynikało to chyba zarówno z tego, jaka
ta drużyna była, jak i z faktu, ze nastała ona dla nas w samą porę.
Dla nas, młodszych, była to zbieżność wieku „nastolatki” – tak
ważnego dla kształtowania się osobowości – z popaździernikowymi
emocjami i skanalizowaniem ich w pracy w drużynie. Dla was,
starszych, możliwość wspaniałej pracy, o której mówiłaś: „jeśli ona
cokolwiek komuś dała, to przede wszystkim mnie” (co jest tylko
częścią prawdy). A ja, jako „odbiorca” Twojej pracy, spróbuję
wspomnieć, co ona dała mnie, co najbardziej utrwaliło mi się
w pamięci. Konkretne fakty i sytuacje pamiętam raczej
fragmentarycznie, nieco lepiej samą atmosferę i ludzi.
Dużym przeżyciem było
dla mnie ogromne ożywienie tradycji harcerskich, poczucie ciągłości
polskiego harcerstwa oraz częste nawiązywanie do przeszłości
wojennej i powstańczej. To, co docierało do nas ze wspomnień
rodziców, co przez wiele lat było niedostępne i zakazane, stało się
żywe i bliskie. Wtedy właśnie rzuciłam się na bardziej i mniej
dostępną literaturę (czy pamiętasz „Twoje” wiersze Wierzyńskiego
i Balińskiego). Śpiewane wtedy przez nas dawne i wojenne pieśni
i piosenki pamiętam do dziś, znają je i śpiewają moje dzieci.
Postacie z dawnych
lat, wzorce osobowościowe odgrywały dużą rolę w naszych ówczesnych
przeżyciach. Pamiętam omawianie postaci patronki drużyny,
założycielki polskiego harcerstwa. Pamiętam też przygotowywany przez
nas z wielkim przejęciem apel szkolny w rocznicę akcji pod
Arsenałem. Lektury potrzebne do tego apelu szybko rozszerzało się
o następne wychodzące wówczas książki, drukowane w czasopismach
wspomnienia, kroniki lat okupacji i Powstania Warszawskiego. Pod
wpływem tych lektur i przeżyć związanych z pracą w drużynie
napisałam kiedyś wypracowanie szkolne na temat „Moi ulubieni
bohaterowie romantyczni”, które właśnie dotyczyło tamtych czasów
i zakończone było ostatnią zwrotką harcerskiego marsza żałobnego.
Wyrażałam tam uczucia bliskie zazdrości w stosunku do bohaterów
Powstania Warszawskiego. Później przyszły bardziej trzeźwe
refleksje, już bliższe napisowi na grobie „Jerzyków” w Puszczy
Kampinoskiej – to również dobrze sobie zapamiętałam podczas jednej
z wycieczek drużyny i dzięki atmosferze tej wycieczki.
Wzorców
osobowościowych szukało się wtedy także, a może przede wszystkim,
blisko siebie i… znajdowało. Może teraz zarówno Ty, jak i ja
patrzymy na to z uśmiechem pobłażania i przymrużeniem oka.
Panegiryków nie będę pisać, ale myślę, że ówczesna „kadra”
niewątpliwie taką rolę odegrała. I może nie przypadkiem moja starsza
córka nazywa się Ania…
To, co próbowałaś
przekazać nam, ukształtować czy zmodyfikować z tzw. postaw życiowych
- czy nie odzwierciedla najlepiej „ankieta”, którą przygotowałaś
dla nas w Górzyńcu? Wykorzystałaś chyba wszystkie okoliczności
i sytuacje, abyśmy na punkty tej ankiety próbowały odpowiedzieć
choćby same przed sobą. Gawędy, rozmowy z Tobą pobudzały do częstych
i długich rozmów, dyskusji, „duchówek” i jednocześnie do sprawdzenia
się w naszych zadaniach, Obóz w Łajsie tak udany, tym się także
charakteryzował, że wszyscy mieli ochotę i autentyczną potrzebę
robienia czegoś i to czegoś konkretnego. Każdy, oprócz tego, że był
odbiorcą tej atmosfery, miał poczucie, że jest i twórcą. Dla
mnie, osoby nieśmiałej i niezbyt zaradnej, dużym przeżyciem
była konieczność samodzielnego poprowadzenia rajdu - zaplanowania,
załatwiania, odpowiedzialności za innych i troski o innych. Chyba od
tego czasu przestałam tak bardzo przeżywać sytuacje, w których muszę
załatwiać różne sprawy z różnymi ludźmi i instytucjami, zwłaszcza
nie dla siebie.
Z atmosfery drużyny
pamiętam też, jak znakomicie zintegrowały się u nas i funkcjonowały
bardzo różne, czasem dziwne indywidualności. Wszystkie ich walory
i talenty mogły się rozwinąć i być wykorzystane, a drobne wady
i dziwactwa jedynie dodawały uroku, czyniły je właśnie
indywidualnościami. Uwidoczniło się to zwłaszcza na obozach w Łajsie
i Górzyńcu. Każdy czuł się doceniany, zauważamy był „kimś”, spełniał
jakieś role i zadania. Pamiętam Twój świetny pomysł podczas
prowadzenia zimowiska w Górzyńcu - codziennej zmiany funkcji
w zastępach, aby każda osoba spróbowała każdej roli. Z takiej
atmosfery też, jak myślę, wynikła chęć robienia czegoś konkretnego
i poważnego, gdy drużyna faktycznie rozpadała się po Twoim odejściu.
Myślę tu o inicjatywie pracy w Domu Dziecka.
Upamiętniło mi się
także, i uważam, że było to obiektywnie ważne, staranne
przygotowywanie i celebrowanie wszystkich uroczystości, ich właściwa
oprawa, starannie wybrane miejsce i pora (np. w zimie przyrzeczenie
przy choince w Laskach).
Okres pracy w drużynie
uważam za jeden z najlepszych okresów w moim życiu i żałuję, że
trwał on tak krótko i że bardziej byłam w nim odbiorcą niż twórcą.
27. Maria
Wójcik-Chorążyna
14 C WDH-ek
Czternasta „C”
Warszawska Drużyna Harcerek powstała w lutym 1957 r. z inicjatywy dh
hm Anny Zawadzkiej. W styczniu tego rob zaproponowała mi ona objęcie
„stanowiska” drużynowej.
14 C WDH skupiała
dziewczęta w wieku l2-14 lat z klas od V do VII. Drużyna liczyła,
łącznie z funkcyjnymi, około 90 - 100 harcerek podzielonych na
7 zastępów. Oto nazwy niektórych z nich: Skrzaty, Pędziwiatry, Sowy,
Jaskółki. Zbiórki zastępów i Rady Drużyny odbywały się raz
w tygodniu, zaś cała drużyna spotykała się w ostatnią niedzielę
miesiąca.
Drużynę tę prowadziłam
przez pierwsze półtora roku. Byłam wtedy studentką. Jako przyboczne
pracowały: najpierw Hanna Górecka, a potem Teresa Tretiak, zaś
zastępowymi były dziewczęta z klas licealnych.
Jedną z ważniejszych
zalet organizacyjnych tej drużyny była właściwa gradacja wieku
druhen na poszczególnych szczeblach funkcyjnych. Być może był to
powód, dla którego drużyna ta działała najdłużej ze wszystkich
„czternastek”. Młodsze druhny umiały zastąpić starsze, które
z różnych powodów odchodziły z organizacji. W ciągu pięciu lat
istnienia drużyny najaktywniejsze okazały się: Teresa Tretiak, Danka
Wójcik, Małgosia Gałęza, Teresa Bogusławska, Marysia Wieczorkiewicz,
Lilka Sośnierz, Agnieszka Morawińska i Ewa Klarner.
Ogromną pomocą były
dla nas szkolenia organizowane przez dh Ankę Stępkowską. Większość
naszej Rady Drużyny brała udział. w obozach szkoleniowych Hufca
(sierpień 1957 r. - Zachełmie, sierpień 1958 r. - Miluki).
Jako godło drużyny
obrałyśmy „Słońce”. Miałyśmy, jak wszystkie „czternastki”, błękitne
chusty z wyhaftowanym złotym słońcem w rogu. Oto odpowiedzi
najmłodszych harcerek na pytanie, dlaczego nasz drużyna przyjęła
godło „Słońce”:
patrol I -
„gdyż nazwa ta oznacza radość i jasność usposobienia”,
patrol II -
„każdy harcerz powinien nieść w życie dużo radości i słońca”,
patrol V -
„drużyna musi świecić przykładem dla innych”.
Zbiórki odbywały się
w izbie harcerskiej, którą zastęp Marysi Wieczorkiewicz pięknie
udekorował szlakiem czerwonych i czarnych kogutów, a „Skrzaty”
uszyły firanki.
Pierwsze miesiące
poświęciłyśmy na zapoznanie się z harcerstwem. Symbolika lilijki,
Krzyża Harcerskiego, prawo, historia skautingu, stopnie harcerskie,
postać naszej patronki dh hm Jagi Falkowskiej - były to dla nas nowe
i bardzo ciekawe rzeczy. Równocześnie „metodę harcerską” chciałyśmy
wykorzystać w następujących kierunkach:
1. wychowanie
patriotyczne młodzieży
2. służba dla
innych
3. praca
nad sobą
4. krajoznawstwo
i turystyka
Ad. l. Z okazji
rocznic powstań narodowych (listopadowego, styczniowego,
warszawskiego), a także innych świąt narodowych, odbywały się
zbiórki zastępów lub całej drużyny połączone z gawędami o bohaterach
narodowych, wyszukiwaniem pieśni okolicznościowych, ilustracji
wierszy itp.
Na Zaduszki 1957 r.
uporządkowałyśmy kwaterę powstańców 1863 r. We wrześniu zastępy
odbywały wycieczki na Stare Miasto śladami powstańców warszawskich.
Na jesieni 1957 r. drużyna odmalowała tabliczki z grobów żołnierzy
batalionu „Zośka”. Wiosną kładłyśmy na ich grobach palemki. Tradycja
porządkowania grobów powstańców przetrwała do końca działalności
drużyny.
Drużyna brała udział
w uroczystym odsłonięciu płyty na grobie patronki „czternastki” dh
hm J. Falkowskiej (13.X.1957 r.), gdzie część druhen złożyła
przyrzeczenie harcerskie.
Przy pomocy gier,
zagadek, zadań terenowych starałyśmy się wpoić dziewczynkom jak
najwięcej wiadomości o Polsce współczesnej, o Warszawie i dzielnicy,
w której mieszkają.
Wspólnie z innymi
drużynami Hufca brałyśmy udział w pochodzie l-majowym 1958 r. Po raz
pierwszy ubrane byłyśmy w szare berety z lilijkami. W przerwach
ustawiałyśmy się w kręgi i śpiewałyśmy piosenki harcerskie. Podobało
się to bardzo warszawiakom,
Ad. 2. W ramach
prac dla innych, w pierwszym półroczu 1957 r. drużyna zajmowała się
zbiórką odzieży dla repatriantów ze Związku Radzieckiego.
Równocześnie wykonywałyśmy dla dzieci zabawki własnych pomysłów,
a także samodzielnie szyłyśmy kaftaniki i pieluszki dla maluchów.
Jesienią 1957 r.
nawiązałyśmy kontakty z dziećmi z Mazur. Kontakty te polegały na
pisaniu listów oraz zbiórce i wysyłce książek. Czasem
wynikały z tego różne niespodzianki, jak np. listy od
mazurskich dzieci z zażaleniem, że koledzy nie chcą wypożyczać im
przysłanych przez nas książek.
Wiosną 1958 r.
zbierałyśmy wiele odzieży dla powodzian. Przy pakowaniu
paczek przydały się węzły harcerskie. Starałyśmy się także pomagać
szkole, np. przez okładanie książek w bibliotece, rozlepianie
ogłoszeń na domach o zapisach do I klasy naszej szkoły itp.
Oddzielną sprawą była
opieka naszej drużyny, a szczególnie zastępu Marysi Wieczorkiewicz
nad wielodzietną, ubogą rodziną z naszej dzielnicy. Opieka ta
polegała na zdobywaniu dla nich odzieży, zabawek, lekarstw. Druhny
odwiedzały „naszą rodzinę”, bawiły się z dziećmi, pomagały w pracach
domowych.. Dzieci z „naszej rodziny” przychodziły na przedstawienia
urządzane w drużynie. Pięcioletnia dziewczynka pojechała z l4 C nad
jezioro Kośno na obóz w 1959 r. Nasza zastępowa - Marysia
Wieczorkiewicz - została matką chrzestną jednego z dzieci.
Ad. 3.
Pracowałyśmy nad wyrobieniem w sobie pewnych cech charakteru, jak:
obowiązkowość, punktualność, życzliwość, szybkie wykonywanie poleceń
rodziców i przełożonych. Odbywały się zbiórki na temat „ABC małej
gosposi”. Do obowiązków „małej gosposi” należało codzienne słanie
łóżka, podlewanie kwiatów, niektóre zakupy domowe, nakrywanie do
stoku oraz umiejętność gotowania prostych potraw. Sprawdzanie
powyższych umiejętności odbywało się zwykle przy okazji
podwieczorków na Andrzejki, Mikołajki czy przy choince. Uroczystości
te służyły wyrobieniu serdecznej atmosfery i wspólnoty drużynowej.
Na choince 1957 r. odbyło się przedstawienie „Księżniczka Bałtyku”
przygotowane przez zastęp „Skrzatów”, który samodzielnie szył
i farbował stroje; potem byk podwieczorek.
Chciałyśmy być
samodzielne i zaradne. Cechy te najbardziej były potrzebne przed
wyjazdami na obozy. W czerwcu 1958 r. w celu zdobycia funduszy
zorganizowałyśmy wyświetlanie filmów dla dzieci w szkole. Filmy
zostały wypożyczone z ambasady angielskiej i francuskiej, aparatura
z NOT-u. Akcję tę powtarzałyśmy przed każdym obozem, a latem 1959 r.
drużyna wyjechała na obóz nad jezioro Kośno z akumulatorem,
rzutnikiem i przezroczami. Dzieci mazurskie zachwycone były bajkami,
które wyświetlały im druhny z 14 C WDH.
Ad. 4. Jedną
z najmilszych rzeczy w drużynie były wycieczki i biwaki. Oto
wierszyk zastępu „Skrzaty”:
„Skrzacik ci ja,
skrzacik,
W Warszawie się
rodził,
Jeszcze roku nie miał,
Na wycieczki chodził.
Nie ma to jak
w polu
Dla skrzatowej
braci,
Kto z nami
wędruje,
Ten czasu nie
traci”.
A wędrowało się do
Powsina, do Żelazowej Woli, Kampinosu, nad Świder. Uczyłyśmy się
orientacji w terenie, chodzenia z mapą, kompasem, robienia szkiców
terenowych, sygnalizacji, znaków topograficznych. Tradycyjnie
wyruszałyśmy co roku na powitanie wiosny i zimy.
Pierwsze biegi na
ochotniczkę odbywały się już październiku 1957 r. Pierwsze
przyrzeczenie harcerskie odbyło się l3.X.1957 r. przy grobie dh Jagi
Falkowskiej, a następne na biwaku w Zegrzynku w marcu 1958 r. Było
bardzo uroczyście, przyrzeczenie wraz z listą przyrzekających
zostało umieszczone w butelce i zakopane w ziemi. I do tej pory by
tam leżało, gdyby Małgosia Kamińska nie wykopała go jakieś
piętnaście lat temu, już jako zupełnie dorosła studentka.
Drużyna
zorganizowała 3 obozy letnie:
- lipiec
l958 r. - jez. Robotno, Pojezierze Brodnickie; komendantka Maria
Wójcik,
oboźna Teresa Tretiak,
- lipiec
1959 r. - jez. Kośno k. wsi Łajs; komendantka Teresa Tretiak, oboźna
Danuta Wójcik,
- sierpień
1961 r. - jez. Partęczyny, Pojezierze Brodnickie; komendantka Danuta
Wójcik,
oboźna. Ewa Klarner.
Na przełomie
1958)59 r. kilka druhen z l4 C WDH brało udział w zimowisku
Hufca Mokotów w Szklarskiej Porębie, zaś na przełomie 1959)60 r.
urządziłyśmy samodzielne zimowisko pod komendą Danki Wójcik
i Agnieszki Morawińskiej w Krynicy Górskiej.
W lipcu 1958 r. 25
druhen z 14 C WDH spędzało wakacje nad jez. Robotno koło wsi Ciche.
Na tę letnią okazję cała drużyna ubrana była w jednakowe słomkowe
kapelusze, które miały przypominać skautowe nakrycie głowy.
Pamiętam, ile trudu kosztowało nas rozstawienie namiotów, zbudowanie
prycz, stołów, kuchni z rusztem i kominem, Uczyłyśmy się gotować,
robiłyśmy zielniki, ćwiczyłyśmy zajęcia samarytańskie, sygnalizację,
zdobyłyśmy szereg sprawności. Mocno przeżywałyśmy nocne warty.
Chodziłyśmy na wycieczki poznając Pojezierze Brodnickie. Były biegi
na ochotniczkę, a także tropicielkę. Miałyśmy wielu przyjaciół. We
wsi Ciche robiłyśmy wywiady środowiskowe, wspólnie z nowo poznaną
drużyną męską z Nowego Miasta (komendant dh Józef Szypulski)
robiłyśmy ogniska dla ludności.
Oto wspomnienie
naszego kwatermistrza Danki Wójcik:
…Warto wspomnieć
o naszej „mamie obozowej”, a właściwie „Paniulce” (tak ją
nazywałyśmy). Dziewczęta były małe i nie bardzo umiały jeszcze
gotować. „Paniulka” kierowała, co wrzucić do kotła i ile czasu
gotować. Na obozie był również pies, spaniel, który nazywał się
Tunia i służył jako ratownik, gdyż świetnie pływał w jeziorze. „Paniulka”
wraz z Tunią zostały nam wierne do ostatniego obozu…
Są zdjęcia i zielniki,
szkice terenu zrobione w czasie tego obozu.
Po wakacjach 1958 r.
drużynę przekazałem Teresie Tretiak, przyboczną została Danka
Wójcik.
Nad jeziorem Kośno
było nas 24 i byłyśmy o rok starsze. Prowadziłyśmy dyskusje:
pragnienia i cele młodzieży, co się nam nie podoba
w społeczeństwie dorosłych. Robiłyśmy już dalsze wycieczki
z obozu. Jedna grupa odbyła wycieczkę krajoznawczą do
Olsztyna, a druga bardziej przyrodniczą w okolicach jez. Łańskiego,
z nocowaniem w lesie. Brałyśmy żywy udział w akcji Chorągwi
Warszawskiej „Warmia i Mazury” przez organizowanie ognisk dla
ludności, zabawy i filmy dla dzieci wiejskich.
W marcu 1960 r.
drużynową została Danka Wójcik, zaś jej przyboczną Ewa Klarnet.
W dniach 1-15 lipca część naszej drużyny wyjechała na obóz Hufca do
NRD w ramach wymiany między ZHP i FDJ. Zwiedzałyśmy muzeum K. Maya
w Dreźnie, pływałyśmy rzeką Elbą, zwiedzałyśmy Galerię Drezdeńską,
fabrykę porcelany i góry Harzu. Mieszkałyśmy w domkach campingowych.
Na pożegnanie było wspólne ognisko, także z rodzicami i sympatykami
młodzieży. Na zakończenie nastąpiła wymiana chust.
Ostatni obóz 14 C WDH
odbył się w sierpniu 1961 r. nad jeziorem Partęczyny. Obóz rozłożony
był na pięknej polanie okolonej lasem.
W tym czasie
w drużynie było znowu dużo „młodego narybku”. Na obozie najlepiej
udawały się biegi, był bieg na ochotniczkę. I chwila namysłu:
ankieta w zastępach - jak się stało, że zostałam
harcerką, co
najbardziej podoba mi się w harcerstwie, co zmieniłabym w pracy
zastępu, gdybym została zastępową.
Nad Partęczynami
dorobiłyśmy się nowej kuchni wojskowej. Gotowanie było znacznie
łatwiejsze i szybsze. Niestety namioty pozostały ciągle stare,
tak że gdy deszcz padał, miałyśmy mały prysznic, a w pogodne noce
liczyłyśmy gwiazdy. Obóz nasz odwiedził Naczelnik Szarych
Szeregów, dh hm Stanisław Broniewski, ponieważ w drużynie naszej
była jego córka Anka. Druh był ubrany w piękny mundur
harcerski i miał duży plecak. Brał udział w naszym ognisku i pilnie
nas obserwował.
Na koniec
chciałam zaznaczyć, że było dużo ludzi, którzy autentycznie
pomagali nam w pracy. Przede wszystkim rodzice: Koło
Przyjaciół Harcerstwa, panowie Skulimowski, Bartel, Serafinowicz
i mój ojciec Stanisław Wójcik. Sprzęt na obóz przechowywałyśmy
w kotłowni o którą postarał się mój ojciec. Z dawnej naszej szkoły
nr 121 (wiele osób z Rady Drużyny kończyło szkołę podstawową nr 121)
wypożyczałyśmy stroje na przedstawienia, z tej szkoły wywodziła się
„Paniulka”. Nawet księża z parafii św. Michała przed wyjazdem na
obozy obdarowywali nas serem i mąką.
Przyjaźnie zawarte
w czasie obozów z sąsiednimi drużynami przetrwały wiele lat.
Niestety zginęła prowadzona przez Agnieszkę Morawińską kronika
drużyny.
Wiele nasza drużyna
zawdzięczała dh hm Annie Zawadzkiej i hufcowej, dh hm Annie
Stępkowskiej, które zawsze służyły radą i uczyły nas, jak należy
postępować.
28. Stanisława
Grzelak-Flis
Drużyna zuchów -
1957
Rok 1957 był
początkiem mojej działalności w harcerstwie.
To jednocześnie rok
mojej matury w Gimnazjum im. Królowej Jadwigi w Warszawie oraz rok
złożenia Przyrzeczenia harcerskiego na ręce druhny hm Anny
Zawadzkiej na cmentarzu Powązkowskim przy grobie Druhny Jagi
Falkowskiej.
Czułam się wówczas
dorosłą i dumną harcerką (miałam osiemnaście lat) i zgłosiłam się do
pracy w harcerstwie. Moje zadanie polegało na zorganizowaniu
Drużyny Zuchów na terenie Szkoły Podstawowej przy ul. Woronicza
8 w Warszawie (czyli na terenie klas podstawowych jedenastolatki im.
Król. Jadwigi).
Zgłosiło się 19
dziewcząt z klas II, III i IV. W dniu przyjęcia do Drużyny zuchy
otrzymały oznakę Zuchów - była to główka białego orła (oznaczającego
dzielność) na tle żółtej tarczy wschodzącego słońca (oznaczającego
pogodę i gotowość służenia ludziom). Podstawą tej oznaki
był czerwony prostokąt z napisem „zuch”. Zuchy miały jeszcze
chusty koloru niebieskiego.
Drużyna składała się
z dwóch szóstek i siódemki - był to podział pomocniczy, mający za
zadanie ułatwić organizację zabaw i prac na zbiórkach.
Znaczkami szóstkowych
były „Ù” (piątki rzymskie
odwrócone do góry nogami).
Zbiórki odbywały się
przeważnie raz na tydzień, czasem dwa razy. Miejscem zbiórek była
najczęściej Królikarnia, w chłodniejsze dni klasy szkolne. Było
również kilka wycieczek krajoznawczych po Warszawie oraz jedna do
Zalesia Górnego na którą była zaproszona dhna Annamonika Mayer.
Praca wychowawcza była
dostosowana do psychofizycznych właściwości dzieci w wieku zuchowym
– jej podstawowym elementem była zabawa.
W czasie owych zabaw
dzieci starały się utrwalić „Prawo zucha”, a zwłaszcza trzy jego
punkty:
- Zuch
jest dzielny
- Zuch
mówi prawdę
- Zuch
pamięta o swoich obowiązkach
ponieważ zuch wie, że
jest harcerzem, a „na harcerzu można polegać jak na Zawiszy”.
W ten sposób zuchy
przygotowywały się do zdobycia stopni zuchowych zwanych
„gwiazdkami”. Było ich trzy:
1. Zuch ochoczy
2. Zuch sprawny
3. Zuch
gospodarz
Przygotowaniem do
zdobycia owych gwiazdek były następujące sprawności: porządnicka,
majster klepka, wszędobylska, ptasi opiekun, człowiek zimy,
śpiewak. Była również nauka przy akompaniamencie na pianinie
takich piosenek jak: hymn harcerski, Modlitwa
harcerska, Marsz Mokotowa, Jak dobrze nam zdobywać góry…,
Płonie ognisko i szumią knieje, Płonie ognisko w lesie, Z miejsca na
miejsce…, Idzie noc.
Moja praca z zuchami
trwała tylko do końca grudnia 1957 r. ponieważ zapisałam się do nowo
utworzonej Żeńskiej Szkoły Architektury, a zajęcia w niej
odbywały się popołudniu z powodu braku własnego
lokalu.
powrót na początek strony |
|